66. Śnieg i słońce

Rozbujał się odpustowy kwiatek między rozmarynami, to była chwila. Moment rozświetlonego słonecznie świata.



Różane, strzępiaste tulipany (imieninowe!) schylają swe główki nad ślubne życzenia, nad słoik z cukrami świata, nad zielony imbryk herbaciany, nad zieloną świeczkę o zapachu skoszonej sztucznej trawy.

Ten imbryk wymaga dużo cierpliwości. Dokładności, staranności. Żeby nie rozlać herbaty poza kubek należy bardzo ostrożnie, powoli nalewać napar z pełnego imbryka...

Choć niczym miłym to spowodowane, to dobrze zostać w domu, niespodziewanie. Mieć dodatkowy dzień wolnego. Nacieszyć się spacerem za sprawunkami w świeżym śniegu, słońcu, spokoju przedpołudnia dnia roboczego.
Niespodziewanie mieć Czas.

Słoneczne chwile co rusz wracają. 

No właśnie, spadł śnieg. Szliśmy wczoraj ulicą świętej Anny, spiesząc na slajdowisko o Tadżykistanie, i wtedy zaczął pruszyć. Ciemność popołudnio-wieczoro-nocy od dawna zapanowała nad miastem. W świetle latarni drobne kropki śniegu opadały na bruk. 

A nim na dobre zapadł zmierzch - biegłam prosto na północ. W stronę morza. Przez puste, chwastami zarośnięte pola w mieście, przez uliczki wśród jednorodzinnych domków dobiegłam nad Rzekę. Samochody światłami swoimi powiększone, rozbuchane. Woda w dali odbijała migotanie drogi. Powroty ze szkoły w to listopadowe popołudnie, grupkami, gdy jest się młodym, wolnym, wydaje się że wszystkie drzwi stoją otworem i rocznik urodzenia ma niesamowicie wielkie znaczenie. Okrężne to powroty, zahaczające o trawniki za sklepem, rozkrzyczane na puste ulice, z niedbale przewieszonym plecakiem przez ramię. Pamiętam to poczucie wyjątkowości. Ten Czas, który należał do nas. Te posiadanie parunastu lat, które było najważniejsze. Moje osiedle, moje bloki w moim mieście. Wyjątkowe, klimatyczne. Nasze miejsce, jedyny świat. A tu młodzi ludzie z obszaru miasta większego - niby to dzielnica, a jak wieś - tak samo w jedynym swoim świecie wracają ze szkoły. 
Fala wspomnień i rozczulenia.

Ha.


Kończąc pracę w przychodni pożegnałam się jabłkami od Oli M. ze Szczyrzyca. Zaczynając pracę na oddziale przywitałam miejsce gruszkami i jabłkami od Taty Gosi z Jodłownika. Oj, jak ładnie. Beskid Wyspowy łapie serce w okowy. ;)






65. uważności w życiu potrzeba

Wiele dobrych chwil. Mnóstwo momentów o potrzebie ich opisania.
Tak, pisać potrzeba. Jak oddychać, jeść, spać - pisać potrzeba.

Nastał listopad. Ze swoimi krótkimi dniami, resztkami złocistych listków na brzozach. Z mgłami, jesiennymi chandrami, poranną nocą i chłodem wyczekiwania na przystankach. 

Dziś bieganie, z elektroniczną miłą smyczą. Przed siebie, w nieznane przestrzenie miasta-nie miasta. Przez ugory, puste i rozległe. Po ulicy Rodzinnej i pośród cichych domków. Z zatrzymywaniem się i rozglądaniem. Dobry to był bieg, bardzo. I powitanie z radością - wejściem wspomaganym przez parterowe okno. Oj, miłe rzeczy.

Był też taki bieg październikowy, na wyspie na środku Atlantyku. Czerwona droga, niebieskie niebo, czarne murki, biała piana oceanu. Oj, jak dobrze.

Dużo tych dobrych chwil.

Przepiękny był ten dzień wyczekiwany-co szybko nadszedł, intensywnie przygotowywany i mający wszystko zmienić. Pełen szczęścia był to dzień. Biały szaliczek nawet się nie przydał. Słonecznie było cudnie, choć jeszcze nie jesiennie - a spodziewałam się jesiennego ślubu początkiem października. Piękny był wszechudział bliskich. Żółte gerbery cudnie ułożone w bukiety przez Tatę, ciasta najpyszniejsze upieczone przez Mamę, znajomy Organista przygrywający wedle życzenia, znajomy z dawien dawna Ksiądz odprawiający Mszę i wygłaszający dobre słowa na kazaniu. Warkocz z białymi goździkami stworzony przez licealną Koleżankę, makijaż i paznokcie przez Świadkową, zaproszenia i magnesy przez nas samych... Dużo dobrego wsparcia wokół. Tak wiele dobrych, życzliwych słów. Prawdziwie pełen szczęścia był to dzień.

A czekając w białej sukni na balkonie po łąkach roznosił się marsz pogrzebowy, melodią odprowadzający żałobników przez polną ścieżkę. 
Kuzynka skomentowała.
Coś się kończy, coś zaczyna... Taka symbolika. W promieniach mocnego słońca miasta rodzinnego.


Piękna była też podróż. A wcześniej kompletowanie sprzętów w przestronnym mieszkaniu. 
Oby żyć Teraźniejszością. Z Otwartością.
A później załapaliśmy się jeszcze na najukochańszą polską porę roku - złocistą jesień. Pociągiem z północy na południe. Ostatniego dnia października, w promieniach słońca, przy szumie pozostałych jeszcze na drzewach liści z pobliskich drzew, w naszym mieszkaniowym ogródku piliśmy herbatę. Ach.

Przepiękny był też pierwszy dzień listopada. Słoneczny. Gratulacje na cmentarzu. Bardzo rodzinnie, bardzo tak dobrze. Bliskość. Ach. Lubię Wszystkich Świętych - za tradycję przybliżania się do rodziny. Za odkrywanie znaczenia więzi. Historii pokoleń.


Dzień za dniem. Przypadkowa praca, która cieszy bardziej niż poprzednie wybrane.
Pięknie jest patrzeć na relacje bliskości międzyludzkiej - którymi naturalnie cechują się relacje rodzica i dziecka. Nabiera się przekonania o wszechdobroci panującej w świecie. Jest się w pracy tak blisko Miłości. Dużo jest nadziei, mimo krzyków i płaczu wniebogłosy, wiele tu uśmiechów, dziecięcej beztroski. Ładne to są chwile, zachwyca mnie "chodzenie z wizytą", obserwacja reakcji Maluchów. Te duże oczy, te bezczelnie prostoduszne spojrzenia. Bezbronne, więc niewinne. Im można pozwolić na więcej. Samej przy nich też można sobie pozwolić na więcej - na puszczenie luzem pęt tego, co wypada, na dawanie z siebie wszystkiego z pomysłów kreatywności. Świat dzieciństwa na wyciągnięcie ręki. Moc wspomnień, odczuć tak ledwo co gdzieś pozostawionych. Czy nie bliżej mi do tych dzieci-pacjentów niż personelu medycznego?


Uważności w życiu potrzeba. Życia każdą chwilą, tu i teraz. Banalne i niebotycznie trudne.




Obraz i rytm muzyki mówią innym językiem / Jakub Julian Ziółkowski

 Nie chcę archiwizować. Chcę tworzyć. Potrzebuję sztuki jak ożywczego głębokiego oddechu. Karmię się kontaktem ze sztuką, nasycam. Twórczoś...