W Święto Trzech Króli zrealizowaliśmy moje wielkie marzenie - marzenie, żeby wejść na dach! Dach nowego bloku naszego nowego mieszkania. Zobaczyć jak wygląda świat z najwyższego punktu w najbliższej okolicy. ;) Popatrzeć w dół i dookoła... Wystarczyła drabina do malowania podwieszanego sufitu, wsparcie ramienia B. i międzysąsiedzkiego oddzielenia balkonów. Stopa na najwyższą część balkonowej konstrukcji, ręka na blaszany dach - i myk, jest się u góry. Coś wspaniałego... Radość pełna. Satysfakcja ogromna.
Jaka radocha, że nasz dach do wchodzenia na niego się nadaje... ;) Jest płaski, choć pełen rur i innych cudów, otoczony murkiem. Idealnie.
I całe to cieszenie się nowym mieszkaniem... Podwieszany sufit z założonymi światłami wygląda przepięknie. To taki początek indywidualizacji tego miejsca. ;) Tych trzech pokoi o białych ścianach. Nasze miejsce... Zrobimy po swojemu. Zamieszkamy razem, na swoim. Pomalujemy ściany, zminimalizujemy ilość posiadanych rzeczy. Będziemy zapraszać znajomych i nieznajomych. Żyć w swoim rytmie. Na ścianach wieszać co tylko się chcę. Marzy mi się pasiasty hamak... I całe mnóstwo zdjęć z wypraw. Ściana do malowania kredą. Olbrzymia mapa świata.
Będzie pięknie.
Nasze życie, nasze miejsce.. :)
I całe to cieszenie się nowym mieszkaniem... Podwieszany sufit z założonymi światłami wygląda przepięknie. To taki początek indywidualizacji tego miejsca. ;) Tych trzech pokoi o białych ścianach. Nasze miejsce... Zrobimy po swojemu. Zamieszkamy razem, na swoim. Pomalujemy ściany, zminimalizujemy ilość posiadanych rzeczy. Będziemy zapraszać znajomych i nieznajomych. Żyć w swoim rytmie. Na ścianach wieszać co tylko się chcę. Marzy mi się pasiasty hamak... I całe mnóstwo zdjęć z wypraw. Ściana do malowania kredą. Olbrzymia mapa świata.
Będzie pięknie.
Nasze życie, nasze miejsce.. :)
A po obiedzie w pobliskim a'la barze mlecznym zachodziło słońce. Na czerwono, ogniście, zachwycająco. Tak, jak kiedyś gdy z najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa goniłyśmy z aparatem zachód słońca. Żeby wyłapać, gdzie jest najlepiej widoczny. Wtedy też chyba była zima. Biegałyśmy między trzema wieżowcami, wjeżdżałyśmy to w górę, to gdzieś w dole szukałyśmy najlepszej perspektywy. Było właśnie tak - czerwono, płomiennie, aż do zachłyśnięcia się zachwytem. I teraz z B. biegliśmy, żeby zdążyć zobaczyć ten czerwony ogień na niebie z dachu. Zdążyliśmy na ostatni moment. Bo taki spektakl trwa tylko chwilę. Nie można zachwytu odłożyć "na później". Trzeba gonić tu i teraz, łapać to, co właśnie się odgrywa wśród chmur na zachodzie.
Podziwialiśmy zimowy zachód słońca w czerwonych barwach z dachu. Siedzieliśmy wśród rur, na dachowym przewyższeniu i patrzyliśmy na niebo na zachodzie... Cudownie...
Wspominam błogo czas okołosylwestrowy na końcu świata. Z ciszą, spokojem. Winem i integracją. Owocowym domowym winem sowicie podlane były te chwile swobody, rozluźnienia. Pieprznych żartów, które wtedy niesamowicie bawią. Wspólne bycie razem, trochę w innym świecie. Innym wymiarze. Jak w bańce mydlanej pozostają te wspomnienia wspólnych wieczorów. Skojarzeń, luźno rzucanych spostrzeżeń. To, co się wydaje, a czego nie ma. Że coś niby kiełkowało - ale realnie wyrosnąć nie miało prawa. Może w innym, dużo wcześniejszym czasie, może gdzieś zupełnie indziej. Teraz już nie. Lotne wizje, ulotne zwidy w oparach domowego, owocowego wina. Dobry czas. Zupełny relaks. W głowie totalnie inne sprawy niż na co dzień. Tak dobrze było.
A wieczorem w Święto Trzech Króli rozmowy o podróżach nie kończyły się. W zupełnie nowym gronie. Dzięki kontaktom z umawiania noclegów przy wschodniej ścianie Polski pokonywanej na rowerze. Każdy chciał opowiedzieć swoją historię. Gdzieś w tle PRL-owskie realia starostwa powiatowego w Białej Podlaskiej. Zainteresowania światem na wspaniale równej linii. W Pierwszym Lokalu na Stolarskiej opowieści podróżnicze snuły się, aż skończyć się nie mogły... :)
A wczoraj przepiękne, styczniowe słońce. Na niebieskim niebie ślady po samolotach, białe i rozdmuchane, jak ciastka i wspomnienia z Leskowca sprzed lat. Ale mróz przerósł założenia słoneczne na ten dzień! Problemy z dojazdem, a'la autostop z chłopakiem z przystanku i jego mamą w stronę technikum z popiskiwaniem niezałożonego pasa bezpieczeństwa i disco polo z radia. "- Lekcja już pewnie się zaczęła. - No tak, ale musiałam odebrać węgiel". Jakimś busem dostałam się nareszcie do celu. Tam oczekiwanie, pokrzykiwania z przystanku obok. "No tak, okolica zobowiązuje...". I ruszyłyśmy - na wystawę, która dziś jednak zamknięta... Ale i tak było pięknie. Spacerowałyśmy po stuletnim parku, wśród zabytkowych budynków, o których opowiadałam, co wiem. Słońce świeciło przepięknie. Lubię ten park, to miejsce. Chroniłyśmy się przed mrozem w okołoszpitalnych sklepikach. Urok niepowtarzalny. "Najtańsze drożdżówki, jakie ostatnio jadłam". A pyszne. Rozmyślenia, żywe rozmowy, dyskusje. Dzielenie się swoim światem. Uwielbiam! Głęboko i szczerze. Naturalnie. Tak dobrze! I wykład. Z innego poziomu niż ten, na którym w pracy się obracam. Do tego poziomu aspiruję. To ten poziom ze studiów, a nawet nieco wyżej. Najnowsze badania naukowe warszawskich psychologów. Robiłam zdjęcia slajdów. Otwierały się nowe przestrzenie. Nowe pojęcia, zupełnie nowe myśli. Zetknięcie się z tak ciekawym i zajmującym światem - który jest, istnieje! Ten świat nie kończy się na troskach pani kuchenkowej i zielonych, plastikowych sztućcach... Można dalej, można więcej. Tam chcę dążyć. ;)
I jeszcze czwartkowy śpiew. Zachwyt wspólnym wydobywaniem z siebie głosu. ;) Tak czysto. Tak pięknie. Uwielbiam śpiewać... :)