105. w blasku księżyca

Ostatniego dnia starego roku biegaliśmy po pustym, odludnym Łupkowie. Po śniegu i przez zamarznięte kałuże. 

Pierwszego dnia nowego roku obudziłam się po pięciu godzinach snu. Wyszłam w topniejący biały świat i za serduszkiem wyciętym w drewnianych drzwiach załatwiłam naglące potrzeby fizjologiczne. W chacie zagotowałam wodę na herbatę w czajniku bez gwizdka i zanurzyłam się w pasiastym hamaku. (Taki hamak do rozwieszenia w pokoju to świetna sprawa! Mocna inspiracja do mieszkania.. :)). Z książką o Wandzie Rutkiewicz. Cały świat jeszcze spał po szaleństwach sylwestrowej nocy, a ja czytałam o dzieciństwie polskiej himalaistki w hamaku w chatce na końcu świata. Za oknami odwilż. W ręku gorący napar z mięty zrywanej przez babcię Diany.  
Tak, jak chciałam. Było bardzo dobrze.
I cały ten czas - pełen prawdziwego odpoczynku, dobrego oderwania. Długie wieczory suto zakrapiane domowym winem z owoców wszelakich i spędzane w przyjacielskim gronie wciągających gier. Naprawdę świetny czas! I czułam się wyśmienicie z uznaniem będąc mistrzem gry w mafię. :)
Dobry, dobry czas! Tego mi było trzeba. Tego widoku z okna - na bezkres zimowego końca świata i nieczynną stację kolejową w Łupkowie.


Wczorajszej i dzisiejszej nocy bardzo mocno świecił księżyc. W pełni. Prosto w okno. Niebieska poświata wypełniała pokój, gdy budziłam się w środku nocy. Mocne światło księżyca. Oświetlone nim łóżko, śpiący B. Spokój nocy. Zachwyty księżycowym blaskiem gdzieś o 3:55.


Wyszłam z pracy przeprowadzić rozmowę i załatwić sprawy. W parku śpiewały ptaki. Echo odwilży z Łupkowa dotarło i tutaj. Przebłyskiwało słońce. Nagie drzewa, przejścia ścieżkami z podmarzniętego błota po leśnej ściółce. Jakoś tak dobrze. Wyjść. Lubię ten teren, tą przestrzeń. Widok gdzieś hen, na Kraków. Wewnętrzne życie stuletniego parku z klimatycznymi budyneczkami sprzed wieku.
Domy wariatów.

Wczoraj szłam  na przystanek z moją imienniczką. Przez ten kobierzyński świat, już po zmroku. Jej podejście martwi mnie, mam obawy, że to się może źle skończyć. Szukając chłopaka wśród pacjentów oddziału psychiatrycznego z całą pewnością może się ośmieszyć, w najlepszym wypadku. No ale cóż, jest jaka jest. Każdy sam wybiera i płaci za swoje wybory. 
Szłyśmy więc na przystanek razem, w ciemnościach styczniowej godziny dziewiętnastej stuletniego parku. Idąc aleją pomiędzy wysokimi, czarnymi drzewami popatrzyłam w górę. Oddech czasu. Niespodziewana chwila poczucia przemijalności świata - i trwania tej właśnie chwili. Coś nieuchwytnego, nie do sprecyzowania w słowach. Pamiętam podobne momenty. Dają taką przestrzeń w sobie. Uczucie, że po prostu - jest, jak jest, i to jest dobre.



I jeszcze jedno:
mam pomysł, żeby dokopać się do swoich pamiętników. Wyznań, zapisków sprzed lat. Przeanalizować - kim byłam? Czego chciałam? Co mnie pchało do wyborów, których dokonywałam? Kim jestem, na podstawie tego, kim byłam?
Zrobić konkretne porządki w domowej piwnicy ;), pozbyć się tego wszystkiego, co zbędne, a poznajdować ślady istnienia samej siebie sprzed lat... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obraz i rytm muzyki mówią innym językiem / Jakub Julian Ziółkowski

 Nie chcę archiwizować. Chcę tworzyć. Potrzebuję sztuki jak ożywczego głębokiego oddechu. Karmię się kontaktem ze sztuką, nasycam. Twórczoś...