„Co piąta osoba badana stwierdziła że pandemia całkowicie
zmieniła jej plany.”
Czy pandemia zmieniła mi plany? Czy to jakaś niezrozumiała
moc zaklnęła rzeczywistość? Siła, która zmieniła oczekiwane obroty świata?...
Przed pandemią w wigilię 2019 roku myślałam jak to będzie za
rok… Może to już święta w poszerzonym składzie? A może w stanie błogosławionym?
I cały ten adwentowy czas oczekiwania będzie szczególnie bliski?..
Potem wycieczka do Włoch – ciągle nie w ciąży, ale miły mały
city break. Że może po powrocie… A może tam we Włoszech… Lot po luz, do Bari po
raz pierwszy. A potem świat się zatrząsł. Wszystko co przewidywalne runęło. Z
każdym kolejnym miesiącem nadziei było wiele, że może nadejdzie upragnione
ciążowe L4, i uwolni z tego szalonego kołowrotku lęku… Lecąc do Bari po raz
drugi, we wrześniu 2021, pierwszy raz samolotem po wybuchu pandemii, takiej
nadziei już nie było. Nie było obliczania czy przypadkiem… a może jeszcze
trochę była? Zadziwia, że to trzy lata już minęły. Trzy lata od pogrzebu
nadzei?
Nie, pogrzeb wrósł w bardziej ponury czas krótkich,
grudniowych dni. W sam raz przed kolejnym Bożym Narodzeniem. Coraz bardziej
smutne wigilie. Tego Bożego Narodzenia 2021 wigilii nie obchodziłam w ogóle.
Teraz myślę że to był dobry wybór – decyzja zadbania o siebie. Praca w ciągu wigilijnego dnia była dobrą wymówką.
Nie chciałam robić sobie tego tak dosadnie – konfrontować się z umarłą nadzieją
wobec radości z nowonarodzonego.
Teraz nie lubię Bożego Narodzenia. Mówię to z perspektywy
rewersu roku. Najdłuższe czerwcowe dni wobec najdłuższych ciemnych nocy.
Przesilenie letnie. Noc Świętojańska. Midsummer.
Życie w czerwcu ma najwięcej oczywistego sensu. Niewiele
trzeba się wysilać – życie po prostu buzuje, bucha, rozkwita. Jest pełne
zieleni i prostej oczywistości. W grudniu do wszystkiego trzeba się
przekonywać, szukać po omacku, w ciemnościach rozświetlanych zapachowymi
świeczkami. Dużo wysiłku kosztuje wiara w sensowność przetrwania w grudniu.
Milcząca osobista rocznica pogrzebu nadziei w tym czasie nie ułatwia.
Wracając… „Co piąta osoba badana stwierdziła że pandemia
całkowicie zmieniła jej plany.”
To pandemia zmieniła mi plany? Czy to moje plany na bycie
matką, tak odważne i zuchwałe, zmieniły świat w pandemiczny obłęd?...
Pożyczyliśmy stół od sąsiadów z dołu, dodatkowe krzesła od Justyny
i Marcina z 90 metrowego mieszkania po prawej. W podziękowaniu z krzesłami świąteczne
pierniczki. Dużo zapału i energii, pierwsza wigilia u nas na mieszkaniu.
Kupiliśmy obrus, żeby było zupełnie odświętnie. Bartek gotował swój mocno
buraczany, intensywny barszcz, ja pewnie makiełki. Choinka z tui świecąca na
czerwono za oknem. Kilkuletni bratanek Bartka dodawał świętom jeszcze więcej
sensu swoją dziecięcą radością. Nie pamiętam tych dań wigilijnych ani
prezentów, ale pamiętam dobrze te błogie myśli o rodzinnych świętach. O
własnych dzieciach, na które się decydowaliśmy. To był taki kamień milowy
myślenia o macierzyństwie dla mnie, te święta. Jeszcze rok wcześniej
spóźniający się w listopadzie okres przerażał, że może to pokrzyżować nam plany
podróży do Ameryki Południowej. Bardziej chciałam wtedy tej podróży niż
dziecka. A wigilia 2019, już po naszej Ameryka Express, przypieczętowała
słodkie myśli o zupełnych zmianach w życiu. Gotowość do ruszenia ku tym
zmianom. Jakąś naturalność i proste dobro w tym.
No to zaczęliśmy… Odważnie zadecydowałam: tak, chcę być
matką.
Doniesienia o wirusie kiełkowały, ale wydawały się tak odległe
i nie dotyczące naszego świata.
Jeszcze nie ciąża, więc na szybko może ostatnia podróż przed
ciążą – włoskie Bari.
Okazało się że to ostatnia podróż przed pandemicznym końcem
świata. A ciąży jak wtedy nie było, tak dotąd nie ma.
I czy mogę już odważnie i zuchwale powiedzieć: może tej
ciąży już naprawdę nigdy nie będzie? Nie chcę być matką / i co ty na to? /
nie będziesz tatą
Nie wiem czy chcę / rozmnażać się / nie wiem czy chcę /
ciąg dalszy swój mieć
Od lipca mają znieść ostatecznie obowiązek maseczek w
placówkach ochrony zdrowia. Ponad trzyletnia pandemiczna podróż zatoczyła koło.
Czy to też moja podróż od rozkwitającej nadziei
macierzyństwa do zakończenia żałoby po śmierci tej nadziei?
Pandemia kształtuje młode pokolenie. Nowe doświadczenia.
Załamanie porządku znanego świata, wszystko na chwiejnych podwalinach, w
niepewności jutra i ciągłości zmian. Przecięcie tradycji, wstrzymanie
inicjacji, rytuałów wchodzenia w dorosłość. Bałam się perspektywy porodu w
odizolowaniu, w tych szalonych zmiennych zasadach, rodzenia dziecka w maseczce
na twarzy… Sąsiadka z naprzeciwka naprawdę w tę ciążę zaszła i szybko poszła na
ciążowe L4. Ciągle wtedy miałam coraz boleśniejszą nadzieję że nasze dzieci
mogą być równolatkami…
Leon w październiku skończy trzy lata. Zdążył już doczekać
się siostry. Prawie równolatki z najmłodszym sąsiadem z dołu.
My zajmujemy się wychowaniem psa. Dwu i pół letniego białego
boksera. Który zupełnie nie miał być zamiennikiem dziecka.
Te sytuacje ze szczeniakiem chyba były zderzające z myślą,
że nie chcę takiego ojca dla mojego dziecka, jakim mógłby być mój mąż. Teraz
nie wiem dalej czy chcę takiego partnera dla siebie jakim jest mój mąż.
Obecną terapię zaczęłam chyba w chwilach początku bolesnego
umierania nadziei. Latem 2020, zatem to już blisko równe trzy lata temu.
Pamiętam uciążliwe flashbacki, zostałam sama z pandemią, problemami z
płodnością i odpamiętaną traumą z dzieciństwa. To trauma, o której mówiłam z
ogromnym trudem wydobywając z siebie słowa, popchnęła mnie do nowej terapii.
Dwa tygodnie temu powiedziałam z dużo mniejszym trudem o tych sytuacjach, i
jeszcze innych, w grupie kilkunastu osób na selfie. Trudem mniejszym a i tak
dużym. Ale już bez problemów z oddychaniem i zatykaniem się płaczem. Trochę
wstydu, potem zażenowania, ale duża ulga. Czy mogę już zuchwale i odważnie
powiedzieć, że zamykam ten rozdział?.. Im częściej powtarzane są traumatyczne
wspomnienia, tym normalnieją? Stają się jednym z wielu różnych życiowych
doświadczeń, zamiast jednym z największych?...
Nadzieja na macierzyństwo umarła. Czy to też tak, że nie mam
już wiary we mnie-matkę? Teraz bardzo bałabym się być matką. Ale też najzwyczajniej - nie chcę. Nie widzę miejsca na dziecko i na siebie-matkę w moim życiu teraz. Na moich
pacjentach ćwiczę bycie agresywną matką, która nie zabija. Tzn właśnie nie
ćwiczyłam, a raczej tego unikałam. Takie bardzo na świeżo konfrontacje z tym na
superwizji i własnej terapii. Że podporządkowywałam się, unikałam swojej
agresji. Poddawałam się. Rezygnowałam z siebie, nie trzymałam granic, gubiłam
swoją złość.
Nie wiem, może kiedyś dojrzeję do bycia matką? Powróci taka
tęsknota, i realnie stojąc na rzeczywistym gruncie uznam, że chcę i nie boję
się, że będę taka jak własna matka. Pewien spokój i pokój daje myśl o
możliwości adopcji. Kiedyś. Może. Nie muszę.
Może to właśnie wcale nie tak, że bycie matką to kolejny "level"? Może to bardziej jakaś opcja. Jedna z życiowych możliwości. Można być matką, można być panią dla swojego psa, można być singielką, można być zakonnicą, można żyć w podróży, można mieć partnerkę. Można być programistką, pielęgniarką, terapeutką albo kucharką. Jest wiele możliwości w życiu. I to chyba nawet nie równolegle, tylko po prostu - różnie można, po swojemu.
Intensywnie pracuję nad sobą. Tak to widzę, że to intensywne
i trudne. Niewygodne. Dla mnie i dla osób obok.
Mój tata ciężko zachorował, na raka płuc, czekamy na
początek radioterapii, która może okazać się nadzieją na zdrowie, albo ryzykiem
większego chorowania.
To taki czas gdy mało mam sił. Mniej, niż bym jakoś od
siebie oczekiwała? Nie wiem. Mniej, niż bym przypuszczała. Rezygnuję,
odpuszczam dość dużo, jak na siebie dotąd.
Za to sporo czytam, nie tylko branżowej literatury.
Szukam siebie sprzed lat. Odkrywam na nowo, kim jestem. Myślałam że jestem już gdzieś daleko... a to chyba wciąż początek nowej drogi.
Może to symbolicznie czas zakończyć żałobę po umarłej nadziei? Może już zakończyłam, może potrzebowałam tej podróży przez pisanie, żeby to uznać i celebrować.
Witaj, Nowy Świecie :)