117. łagodne perspektywy ciepła pod sercem

Równo siedem lat po pierwszym zobaczeniu się, pierwszych wspólnych górach i pierwszych naszych rozmowach - pierwszy raz robiłam test ciążowy.

Wyraźna jedna kreska.
(Rzeczywiście, test na narkotyki robi się podobnie.)

Ciepło w sercu, gdy wspominam ten czas. Chciałam go jakoś złapać, uchwycić, uwiecznić. Przemeblowanie w głowie. 
A to już prawie miesiąc minął.

Nowe perspektywy. Na łagodność i odpuszczenie. I jakaś ulga, odetchnięcie, zrzucenie z siebie ciężaru. Paradoksalnie.
Złapanie bardzo konkretnego, wyraźnego, sensownego celu. Jakby wszystko zrobiło się prostsze.
A tu jedna kreska.

Pierwsze podejrzenie, pierwsze gorączkowe obliczanie - popłoch, przerażenie. Tragedia, wszystko runie. Złość. Rozlewanie żalu. Pomstne myśli. Złorzeczenia.
Nie brzmi to dobrze. 
I jeszcze presja, jakie moje napięcie, niechęć do dziecka ma wpływ na płód! 
Wszystko nie tak!

Ale chyba dzień nie minął, a przemeblowanie w głowie powoli się zaczęło.
Chyba od momentu ustalenia, że mogę zaufać. Że naprawdę nie jestem z tym sama. Że to nie tak, że zrealizują się te najgorsze wizje. 
Powoli zaczęłam widzieć inaczej zupełnie, niż do tej pory. Miało to dotyczyć mnie. Bardzo konkretnie i realnie - to JA miałam zostać MATKĄ. Doświadczenie rodzicielstwa właśnie NAS miało dotknąć.
Ile można! Ile perspektyw, ile nowych horyzontów!
Jaki to niesamowity cud!
I to przedziwne doświadczenie, jak bardzo nic w tym nie zależy ode mnie.
Na sam ten moment stworzenia nowego istnienia - absolutnie nie mam wpływu.
Jak i na jedną czy dwie kreski na teście.
Niezależnie od tego, jak chcę, jak zaplanuję, jak przemyślę i wybiorę - będzie tak, jak jest. Nie tak, jak ja bym chciała czy nie chciała.
Nie mam wpływu. Dzieje się. Wydarza.
Stwarza się nowe istnienie z Miłości.
Pierwszy raz tak to przeżyłam. Tak popatrzyłam, tak doświadczyłam dogłębnie. Tak bardzo z bliska i naprawdę. Zachwyciłam się tym. Zafascynowałam. Pomimo, że nie po mojej myśli, że inne plany, że mieliśmy raptem za chwilę ustalać ze znajomymi wspólną podróż do Ameryki Południowej - przyjęłam, że może być inaczej. Jaka to była cudowna ulga, jaki luz, łagodność i spokój...


Dobrze to sobie przypomnieć. Bo dziś rano znów rozwalałam z Bogiem w Słowie całe wieże z presji, napięć, konieczności, przymusowych według mnie obowiązków, które sama sobie narzucam na ramiona i brnę, brnę przed siebie. Przez chaszcze, szukając ścieżek, których nie ma. Po swojemu, samodzielnie. Napięcie rośnie, frustracja się powiększa... aż do momentu wybuchu.

Tu też nie pisałam o przepięknym doświadczeniu października. Złotej jesieni. Tygodniu pod Jasną Górą. W małym, leśnym, jesiennym parku. Pełnym słońca, milczenia i czasu. 
Prostota. Powolne odpuszczanie. Godzenie się na rzeczywistość. Wdzięczność. Łagodność. Po prostu bycie. Coraz większe zaufanie Bogu. I coraz nowsze błędy, codziennie robienie inaczej niż chciałam. I Bóg, który przyjmuje. I Bóg, który nie wymaga doskonałości. I Bóg, który jest BOGIEM, nie człowiekiem.
I ja, która nie jestem i nie będę idealna. I w ogóle wcale nie o to chodzi.
I można nie wiedzieć, można się mylić, można wybierać nie te drogi. I to niczego nie skreśla. Codzienne nowe wybory. I decyzje, kogo w swoim życiu stawiam na pierwszym miejscu. Za każdym razem na nowo.
Przepiękny to był czas. Bardzo dużo mi dał. Tak niesamowicie bardzo właśnie tego potrzebowałam.
A potem francuskie góry. Znów obłędne słońce, jeszcze bardziej zachwycająca jesień. Dużo spokoju, akceptacji, radości mnóstwo. Rozmów, obserwacji. Odpoczynku w pełni.
Rewelacyjny urlop, choć zupełnie nie spodziewałam się, że może być tak dobrze - tyle czasu, osobno, inaczej niż bym zaplanowała.
Trochę ryzyko - rezygnacji z kursu wspinaczki i wybranie się na powtórkę ignacjańskich rekolekcji w ciszy, na których już przecież byłam po maturze. 
Nie w moim stylu takie powtórki.
Bardzo było warto.

A to wybieranie właśnie - co dzień na nowo. To nie tak, że raz się zbuduje w sobie pokój, i on będzie trwał. Po pierwsze - o własnych siłach to tylko się motam. Po drugie - to praca u podstaw tak bardzo na co dzień. 
To mozolnie burzenie moich konstrukcji założeń. Myśli, które są niepodważalne i szaleńczo logiczne. Przekraczanie siebie. Samej przed sobą przyznawanie się to coraz to nowszych pomyłek. Godzenie się na to, że nie mam racji, mimo że uparcie przy tym trwałam. Przed Bogiem pokazywanie samej siebie - i wtedy jest lepiej. Bo On nie jest moim surowym krytykiem. On zna mnie lepiej niż ja sama siebie. On przyjmuje. On kocha w sposób niepojęty. On jest inny, niż mi się wydaje. On jest Bogiem. On nie dopasowuje się do moich misternych planów i zamierzeń. On jest, Wieczny i Nieskończony.








116. ostatnie dni lata, pierwsze dni jesieni

Bardzo lubię ten czas.
Babie lato. Pajęcze nitki, słońce, łagodność jesienna.

Choć teraz wiatry porywcze i gwałtowne. Z równą determinacją przewracają małe wrzosy na balkonie, co wielkie reklamy Gibały (kandydującego na prezydenta miasta) przy tramwajowej pętli.

(Przed?)ostatniego dnia lata pojechałam do pracy rowerem. Było chłodno i ciemno. Powrót jednak zachwycał ciepłym powietrzem. Chyba to był piątek. Jeszcze ciągle ciepły, letni wieczór. Na Pogórzu przy Wiśle stoliki, śmiech, mnóstwo osób, atmosfera taka, że aż chciało by się zatrzymać i dołączyć.
Cudnie.

Pierwszego dnia jesieni, w niedzielę, poszliśmy na spacer. W stronę stacji i kolejowych okolic. Zbieranie orzechów. Przeskakiwanie przez teren budowy. Przepyszne winogrona wystające zza ogrodzeń. Takie ciemne, jak kiedyś na wsi za stodołą z widokiem na pola po horyzont. Chyba wiało i wtedy, tak właśnie w szalony sposób. Trójwymiarowe chmury. Rozmowy, bycie razem. Tereny alternatywne. Industrialne, a dzikie. Swojskie oblicze miasta. Nowe perspektywy na bieganie i rower. Pusto i z klimatem. Tak blisko.
Dobry czas. Razem.

Spacery po rodzinnym mieście. W celach zmian rodzinnych. ;)
Słońce, początek jesieni, małomiasteczkowość. Nostalgia chwyta za serce i szyję. Pławię się w tej melancholii wspomnień. Samo dobro. Widoki znajome, tak bliskie.
Pociągowe podróże. Wychylanie się przez okno. Zachwytów co nie miara.

Po mieście jeżdżę tramwajami i czytam "Zapiski na biletach". I chłonę sobą. Aż ledwo co zdążyłam ostatnio wysiąść, tak chciałam dokończyć rozdział. ;) Spójność odczuć, patrzenia. Kontemplacja tego co powszednie, zwyczajne, niesamowite. Wspaniałe zapiski. Uwielbiam. Sama przyjemność.

Dużo chwil z uśmiechem na uroki jesieni. Uśmiecham się do promieni słońca. Ptaków przelatujących za oknem.
Wrzosów i czerwonego dzikiego wina widocznego z sypialni. Cudownie.



115. kusi bycie w drodze

Najłatwiejszy sposób na oderwanie się - bycie w podróży.
Pytanie: czemu służy to odrywanie się? Dlaczego?

Sztuką jest żyć na co dzień. Cieszyć się smakiem owsianki z daktylami na oleju kokosowym i kurkumie. Popiskiwaniem ptaków za oknem. Urokami pobliskiego zalewu. Szumiącymi wysoko w koronach drzew liśćmi.

Jest dokładnie takie lato, na jakie czekamy cały rok.

W kontekście innych prościej docenić, co jest codziennością. Jeśli podzieli ją się z kimś obcym codzienności.

Sztuką jest doceniać prostotę i zwyczajność. Która jest dobra. Spokojna, łagodna. Na którą nie trzeba wyciskać presji. Którą można się cieszyć, bez napięć i wygórowanych oczekiwań. Tak po prostu. Dać sobie przestrzeń dla siebie.

114. jaką wartość będzie miał dzisiejszy dzień gdy go nie zapiszę?

Imieniny miesiąca lipca.
Nowe oblicze lata. Czasu szkolnych wakacji.
Te same popiskiwania jaskółek krążących pod niebem. Odgłosy dzieci z osiedla.
Słoneczne blaski uwypuklające ciepłe cienie na ścianach. Okna od zachodu. Same dobre skojarzenia.
Słońce, które niepostrzeżenie przypieka na czerwono. Nos, ramiona, policzki i uda. Rowerowe opalanie. Lato w pełni. Świerszczami rozegrane miejskie i podmiejskie łąki. Kojące lasy. Gnanie przed siebie siłą nóg.
Niebieskie paznokcie. Pod kolor bluzki oversize C'est la vie.


Po co się porównywać? Po co przeglądać, lustrować innych - i porównywać?
A po co włączać facebooka, gdy nie trzeba? Albo jeszcze gorzej: filmiki z youtuba? Szybkie przykuwanie uwagi. Ucieczki od siebie. Zatapianie się w świat skupiania po powierzchni, wielozadaniowości, które rodzi rozpraszanie. Trudno mi się skupiać. Koncentrować, gdy nie działam. Uciekam chyba coraz łatwiej. Czasem nawet jadąc autem rozpraszam się do nieprzyzwoitości. Z siły nawyku.

Nie chcę tak.

Ale te ucieczki są od czegoś.
Od wzięcia odpowiedzialności? Od odpowiadania za decyzje i wybory? Lepiej uciec w kiepsko usprawiedliwiane marnotrawstwo czasu niż odpowiadać za decyzje, które zawsze są rezygnacją z czegoś innego?


Bokiem siedzę na czarnym krześle przy czarnym stole i pięknym blacie kuchennej wyspy. Plecy nielegalnie opierają się o białą ścianę. Dobry śmiech wywołują "Zapiski na biletach". Dokładnie w punkt. Dokładnie to jest TO. Absolutnie mi bliskie. Kontemplacja prowincji i zwyczajności. Bośnia w Mszanie Dolnej.
Do tego słoik z żółtą zakrętką i zieloną słomką, chłodna woda przełamana sokiem z cytryny i miętą z balkonu. Za oknem lipcowy skwar.
I kawa z dużą ilością mleka i kostkami lodu. Parzona w kawiarce z ostatnią gwiazdką anyżu z Portugalii. Na pustym opakowaniu data ważności sprzed roku. Trochę z braku wyboru wybraliśmy i teraz na sztywny termin wyłuskanego skrawka urlopu Portugalię. Można więc będzie wrócić po anyżowe gwiazdki. ;)

Nie musi być tak, że wszystko naj. Że co wymyślę, co odpowiada mi w klimacie - tak ma być.
Sztuką jest robić z tego, co jest, klimat. Całą sztuką. Uważności połączonej z akceptacją. Łagodną akceptacją rzeczywistości. Poczucie humoru jako jedna z tych lepszy strategii radzenia sobie ze stresem. Kojący dystans. Nie branie całego świata na swoje barki.


Nie szukaj sensu życia, tylko życiu nadaj sens.
To było odkrywcze.


Uciekam.

113. muchy przyklejone do żarówki

...przypomniały wakacje na wsi. Tamtejsze klimaty. Rejony też podobne. Znajomo brzmiące nazwy małych miejscowości, które nic nie mówią ludziom nie stamtąd. Bezkres pól uprawnych. Przestrzeń po horyzont płaska. Niezmącona, na wskroś wiejska i swojska atmosfera rzeczywistości. W domu całe mnóstwo końskich much i ogólny brud i lepkość jako stan naturalny rzeczy. 

Padał deszcz. Ściany deszczu, by za chwilę słońce ogrzewało bezcieniste chodniki.



Z plant uciekaliśmy przed burzą. Szła krok za krokiem naszego biegu. Szalona ucieczka przed strugami deszczu, ze śmiechem oglądając się za ramię.

[film] "Jak narkotyk" Barbara Sass, 1999



Środek nocy, po północy, po wstępnym posprzątaniu po pierwszej parapetówce. Szukałam tekstu do przesłuchanej piosenki Kory - i trafiłam na film.


Nie był to jakiś wybitny film. Raczej słaby. Ale miał ujmujący klimat. Naciąganą historię, która mnie wciągnęła. Czasy, które nie wrócą.
Takiego filmu potrzebowałam tej nocy.
Chwile.
Wyraźne nawiązania do Poświatowskiej, której biografia mnie zafascynowała.


No i dziewczynki pierwszokomunijne wtedy w moim wieku... ;)




[film] "Dziennik maszynisty" Miloš Radović, 2016



Do kina trafiliśmy przypadkiem. Najpierw zamiast w Tatry na Świnicę, potem zamiast pola maków w Ojcowie - znaleźliśmy się na pufach jako jedyni widzowie w kinie Kika. Kiedyś w podobnych warunkach oglądaliśmy tam odjechany film piorący mózgi w kwestiach m.in. koncernu Coca-Coli.. ;)

Tym razem mózgi bardziej się przewietrzyły absurdalnym humorem i zdystansowały, niż przeprały...;)

"Ten film jest jak dowcip wymyślony przez osobę z zespołem Aspergera" 
 trafnie piszą na fimwebie.

Po serbskim reżyserze spodziewałam się klimatów Kusturicy. I nie zawiodłam się.

Czarny humor. Dystans. Ironia. "Film drogi". Bałkańskie klimaty jakby przeszłości we współczesności. Postsowiecko.



112. zadomawianie

Cisza. Ptaki w locie skrzeczące, popiskujące, niejednolite szumy ptasich skrzydeł, ptasie dźwięki nieokreślone. Bladym porankiem w środku nocy poćwierkiwania. Odgłosy toczącego się tuż obok ptasiego życia. A tak to cisza. Taka domowa zaludniona cisza spokojnego osiedla: poszczekiwania psów, okrzyki i śmiechy dzieci, dźwięk wyrzucanego szkła. Wychowałam się w bloku, w sennej okolicy, na trzecim piętrze. I takie dźwięki życia osiedla kojarzą mi się bardzo domowo.

I tu tak jest.
(Jak na złość właśnie słychać jakąś straszną dziecięcą zabawkę udającą galopującego i rżącego konia... Ucichła).

Zatem: jest domowo.

Cieszy to mieszkanie u siebie. Dużo presji, złości, kłótni, opadających z bezsilności rąk. Ale wszystko to do przeżycia. Razem. Odkąd przeprowadziliśmy nasze kartony do zamontowanej wielkiej szafy, a okna zacieniają i uintymniają spadające przy energicznym otwieraniu rolety ;) - osiągnęliśmy wystarczające do życia minimum. Co prawda wciąż zamiast na sofie goście siedzą na podłogowych kocach i poduszkach, a pęknięcia ścian nie zasłania żaden obraz, ale... na wszystko przyjdzie czas. Powoli. Można spokojnie żyć. Kwiatki cieszą oczy, przedmioty powoli znajdują swoje miejsca. Ciekawe lampy nadają charakter pustym ścianom. Jesteśmy u siebie. Na spokojnie. Po swojemu. Z rumiankiem zerwanym spod bloku uśmiechającym się w makowym wazonie i w przezroczystej szklance.

Można pić wodę ze świeżym ogórkiem, cytryną i miętą z balkonu. Można ochładzać się w te nieskończone wiosenne upały w wiatrakowych podmuchach. Można słuchać muzyki i leżeć na łóżku patrząc na sznurkowe sploty wokół żarówki w starodawnym stylu. Można podziwiać codzienne inne spektakle zachodzącego słońca.

Dobrze mi tu... Tyle było obaw, tyle niepewności.

Wielkie odkrycia ostatniego czasu: że niepewna przyszłość przeraża. A jak teraźniejszość po prostu jest - to się nią na bieżąco żyje. Gorsze to, co nieznane i wyobrażone, niż wszelkie trudy czasu obecnego.

Obruszyłam się na komentarz B., żeby o tych ciążach i dzieciach nie czytać. Dobrze, proszę bardzo, czytać nie będę! W buncie odznaczyłam na instagramie mamę ginekolog i prorodzinne profile wielodzietnych Inteligentnych i Młodych. ;) Z czasem obruszenie rozkwitło w łagodną myśl, że to tak właśnie dobrze. Że nic dobrego nie przynosi mi nakręcanie się teraz na macierzyństwo, czytanie tych wszystkich porad, przemyśleń, obserwowanie życia ludzi z dziećmi. Dobra, wystarczy. Odpuść sobie. Żyj tym, co jest. Nie kalkuluj najlepszego czasu na gotowość na rodzenie dzieci. Spokojnie. Nie dokładaj sobie presji. Na luzie. Nie musisz.

Odpuszczanie.
Bycie tu i teraz.
Niekończąca się opowieść... ;)



Rozmowy z Ewą, takie żywe, takie pełne pasji i zainteresowania, takie nie do nagadania się. Owocowe piwo w takt montowania szafy. Czereśnie na balkonie. "Masz męża, swoje mieszkanie, świetną pracę - czy czegoś ci brakuje do bycia szczęśliwą?". No właśnie.
Czasem docenienia... ;)

Zaskakujące, zachwycające: że udało mi się zacząć pracę w miejscu, które było moją ambicją od paru lat. Od pierwszych studenckich odwiedzin w stuletnim parku, gdy w historiach gdzieś słyszałam o pielęgniarkach, które robią kurs psychoterapii.. ;) Pracuję w tym miejscu mojej ambicji największej. W miejscu wymarzonym. Co więcej: rzeczywistość mojej pracy jest wręcz lepsza od tych wyobrażeń! I jeszcze na dodatek: przygotowuję się do rychłego prowadzenia zajęć, do których ciągnęło mnie od pierwszych dni pracy tutaj. Zajęć, o których zbyt mało było napisane w granatowej książce. Niedosyt i zaciekawienie, niedowierzanie, że gdzieś w moim wyuczonym zawodzie można robić coś takiego... No niesamowitości.
Spełnianie marzeń, przekraczanie nawet swoich własnych wyobrażeń.
Wspaniałe rzeczy... :)

Wyzwania! Bo to przecież mnóstwo obaw, stresu, trudnych sytuacji, obciążających rozmów. Wystawiania siebie. Narażania.
Konfrontowania. Mierzenia się z tym, że nie jestem doskonała. Nie będę.
Bycie w środowisku, o którym nie śmiałam czasem marzyć. Bycie w centrum. Blisko.
Dokładnie to, do czego zawsze mnie ciągnęło, a na co sobie bywało, że nie pozwalałam.
Przewrotność. Że z wyboru w inną stronę - w sumie dużo łatwiej trafiłam do miejsca, gdzie chciałam być... Bez takie planu. Niby przypadkiem.
Może to jednak więc było powołanie? ;)




111. ptasie śpiewy przebudziły nas dziś o czwartej nad ranem

Wcale nie w lesie ani w górach... ale we własnym mieszkaniu. Cudownie.

Piękna wiosna. Dużo dobrych rzeczy się dzieje. Dużo na raz drzew pyli i rzeczy się wydarza.

Nowe mieszkanie. Nowa praca. Nowa wiosna. Przepiękna pogoda. Tatry w kwietniu.

Zachwytów mnóstwo. Cieszy nareszcie "bycie na swoim"! Realnie przynosi więcej ulgi i radości niż napięcia. Nie musi być idealnie - i gdy się dzieje, a nie wyobraża, to łagodna akceptacja uspokaja zszarpane nerwy.

Pierwsi goście. Spotkanie ekipy ze studiów. Rozmowy. Odwiedziny zza granicy. Objazdowa gościna. Dzieci, życie, wiosna. No i wyczekane góry. Wyczekanej burzy nie było, za to zapierające dech widoki i bezludne szlaki. Najwspanialej. Dużo myśli, refleksji, rozmów. Wiele wokół tematów mnie pasjonujących. Bo moja nowa praca mnie pasjonuje. Odnalazłam miejsce, w którym czuję się po prostu wyśmienicie. Pierwsza praca, która TAK cieszy. Daje niesamowitą satysfakcję - z bycia tam. Napawa dumą. Ciekawi ponad miarę. Fascynuje. Aż dziw, że dostaję za to pieniądze... ;)

Rozmowy więc w tym temacie. Robi wrażenie. Ciekawi.
Ale też rozmowy o zmianach. O oczekiwaniach. O dzieciach.
Spotkana w schronisku M. podczas gry w Dixit powiedziała, że jak jest, to po prostu się dzieje. I to chyba klucz do wszystkiego... Wyobrażanie sobie potencjalnych możliwości daje dużo niepokoju i napięcia. Realne mierzenie się tu i teraz z wyzwaniami - to zupełnie inne doznania. Zatem dorastam powoli do tego, że dziecko to nie koniec świata. A u innej M. dzieci po prostu cieszą. Zachwycające, ile pozytywnej energii wynieśliśmy po niecałych dwóch godzinach u tej rodzinki. Mała przypomina mi wszystko co dobre w byciu beztroską, energiczną pięciolatką. Aż oczy same się śmieją na widok tego, co tam się wyczyniało. I takie najprostsze w świecie cieszenie się sobą. Codziennością, która jest. Planami, które powoli się realizuje. Teraźniejszością, która wypełnia radością po brzegi. Niebywale inspirujące.

110. suche liście i zanurzanie

Zebrałam kilka żółtych liści z doniczkowych kwiatków na parapecie. Pamiętam, że taka czynność wydawała mi się potworną stratą czasu. Czynnością bezużyteczną. Bardzo przygnębiającą w swoim braku Wyższego Celu działania.
Jak i wiele innych rzeczy, które robiłam. Usilnie poszukiwałam celu, którego nie było widać. Usprawiedliwienia sensu wszelkich działań, które podejmuję. Usprawiedliwienia wielkim efektem. Prawdziwie istotnym znaczeniem. Pamiętam związane z tym nieustanne przygnębienie. Brak poczucia celu, sensu, właśnie. Niezadowolenie. Rozlewające się, niedające się zebrać w całość i powstrzymać. Nieprzyjemne uczucia dotykające głębi sensu. Istnienia. W gruncie rzeczy podważające sens świata - i mnie.

Jakoś tak. Nie wiem czy ubrałam to w do końca dobre słowa.
To było takie balansowanie na granicy. Lekkie wahnięcie zdarzeniem, które interpretowałam dla mnie niekorzystnie - i potok poczucia bezsensu płynął wartko. Przygnębienie obezwładniające.

Widzę znaczące zmiany. Dobrze ujmuje to w słowa tekst o zanurzaniu, który ostatnio już cytowałam.
Chodzi o małe rzeczy. Tym jest życie. Procesem. Innego życia nie będzie, na inny świat w tym życiu się nie doczekam. Chodzi o codzienność. O prozaiczność, z której można wyłuskać poezję. Prozę poetycką zwyczajnych dni. O poszczególne chwile, które można przekształcać w piękne i dobre momenty. Chodzi o tu i teraz. O zanurzanie w zbieranie żółtych liści z doniczkowych kwiatów. O pokrojenie mozzarelli i pomidorów. O jazdę na rowerze z pracy. O dobrą codzienność, bo z tego właśnie składa się życie. Które jest. Życie, które nie potrzebuje się usprawiedliwiać, udowadniać swojego sensu i znaczenia.
Gdzieś też przeczytałam, żeby nie szukać sensu życia, ale samemu ten sens życiu nadawać. 

To wszystko dobrze przekłada mi się też na podróże. Od których jeszcze nie dawno mocno uzależniałam szczęście. I to wszystko to nie jest pstryk! - odkrycie i już. Że wszystko nagle się zmienia o 180 stopni. Nie, te zmiany w myśleniu to też jest proces.Powolne układanie się wszystkiego w całość. Nieustanna zmiana.  Nakładanie się różnych obserwacji, rozmów, spotkań, książek. Jak "Zapiski na biletach" Olszewskiego, które dostałam od Gosi na urodziny już zimą. Olszewski pisze dokładnie o tym, co odkrywam, i co zaczynam coraz lepiej rozumieć w praktyce. Trochę też o tym, o czym jest (miał być w założeniu przynajmniej) ten blog. O zachwytach codziennością. O tym, że podczas podróży po Bałkanach można zachwycać się autentycznością i prowincjonalnością klimatu miejsc, ludzi, zdarzeń - a równie dobrze można tak patrzeć na swoją polską codzienność. "Zapiski na biletach" to zbiór takich właśnie codziennych zachwytów. Tego, co w podróżach lubię najbardziej. I co w codzienności chciałam wyłapywać już ponad cztery (!) lata temu. Nic nowego. A ciągle zaskakującego w odkrywaniu.

Ale teraz sobie myślę, że to też nie jest tak, że od opisywania takich zachwytów zależy szczęście. Nie chodzi o to, że bez zapisywania życie nie ma sensu i znaczenia. To coś dodatkowego, co mnie cieszy. Kurcze, to jest wielkie odkrycie - że warto w życiu robić rzeczy, które cieszą! Tak po prostu! Od tego też jest życie. Żeby w codzienności otaczać się tym, co cieszy. Pić dobrą kawę z ładnego kubka. Zadbać o estetykę wokół. Wyłapywać to, co intryguje, i iść za tym. Próbować nowego - i najzwyczajniej się tym cieszyć! Nie wszystko musi mieć z góry wielki plan i podniosły cel. Życie to bardziej ten proces, te próby, te codzienne działania, niż spektakularne efekty.

Te przemyślenia wprowadzane w życie dają mi cudowny spokój. Oddech ulgi.

Btw - oddychanie jest ważne. Głęboki oddech podczas płaczu. Tego nauczyłam się na dwóch spotkaniach z psychoterapeutką: żeby płacząc głęboko oddychać. Nie dusić tego w sobie. Dać sobie przeżywać emocje. I słowa "rozpacz" w odniesieniu do moich zmagań z "czerwonym smokiem" też mnie nauczyła.

Oddech jest ważny też w złości. W trudnych, spiętrzających się sytuacjach. Wśród emocji które pchają mocno do zachowań, nad którymi nie potrafię zapanować. Dać sobie wtedy przestrzeń na oddech. Dać sobie przestrzeń. Głęboko pooddychać.



A właściwie to chciałam napisać o czymś innym - a z tymi żółtymi liśćmi bieniamina popłynęłam... ;)

Chciałam napisać o zachwycie zapachem powietrza. Po spokojnym dyżurze w sobotę wyszłam z pracy do stuletniego parku - i obłędnie pachniało wiosną.. Ciepłym, letnim dniem. Zapach ciepłego wieczoru i szwendania się z frytkami belgijskimi po Kazimierzu. Ruszyła fala wspomnień letnich wieczorów, długich, ciepłych dni. Radość, że ten czas nadchodzi! Że po cypryjskich zachwytach zieloną wiosną i pachnącym powietrzem - wiosna mruga do nas i w Polsce! Marzył mi się ten letni wieczór na Kazimierzu gdy mijałam zabytkowe budynki i wysokie drzewa. Nie spodziewałam się, że tego wieczoru ostatecznie trafimy w końcu na Kazimierz. I foodtrucki, i cały ten klimat beztroski, wakacji, podróży. Na Kazimierzu było własnie tak, jak myślałam - ciepło, letnio, klimatycznie. Cudownie.

I właśnie weekend był taki w pełni wiosenny. W sobotę wczesnym popołudniem poszłam z ósemką pacjentów na spacer. Przypominał mi się ten błogi czas początku listopada i babie lato. Przechadzaliśmy się po ścieżkach parku, słuchałam opowieści o narkotykach, szukaliśmy przebiśniegów. Przebiśniegi pod oddziałem wyrosły "w sam raz". Skojarzenia ze spacerem w "poszukiwaniu wiosny" w przedszkolu nasuwały się nachalnie. Tylko tematy rozmów pewnie były nieco inne. Ale relacja pani przedszkolanka-głodne uwagi dzieciaki utrzymywała poziom.



I po tym można od razu poznać,
Że wiosna jest tuż, tuż.

Śpiewa skowronek dźwięczy jak dzwonek,
Że gniazdo ma wśród zbóż.

I po tym można od razu poznać,
Że wiosna jest tuż, tuż.

Krążą nad domem boćki znajome,
Goście zza siedmiu mórz.

I po tym można od razu poznać,
Że wiosna jest tuż, tuż.

Gdy zerwiesz bazie, małe na razie,
Zaraz do wody włóż.

I po tym można od razu poznać,
Że wiosna jest tuż, tuż.


Jestem dziś po ostatnim nocnym dyżurze na tym oddziale. Ach, i tak mi żal! Że już więcej nie będę miała przegadanych nocek z R. Opowieści o rodzinnym życiu. Historie jej córki i syna, których lubiłam słuchać. O których opowiadała zabawnie i czasem tak, że aż by się samej chciało... Dobre słowa na pożegnanie. Życzenia tego, co dobre. Tak mi miło. Cieszą mnie te słowa sympatii, które wciąż słyszę. Niepokoją za to uwagi co to trudów pracy na moim przyszłym oddziale. "Ja bym tam w życiu nie poszła! Sama chciałaś, naprawdę?...". Sama chciałam. Starałam się, zabiegałam o to. Marzyłam. Spełnienie marzeń zatem nadchodzi, już w tym tygodniu, na dniach... Dominuje we mnie jednak teraz żal za opuszczaniem tego oddziału. Tęsknota, choć jeszcze stamtąd nie odeszłam. Bo mi tu tak dobrze! Teraz jeszcze taki dobry czas, fajni pacjenci. Lepsze leczenie. Pozytywne zmiany ostatniego czasu. Jakieś nadzieje na przyszłość i tu się na horyzoncie jawią. Szkoda mi tego, po prostu... Czy nie będzie mi brakować tej adrenaliny ostrej psychiatrii? Tej pracy choć trochę zabiegowej? Pobierania krwi, wenflonów, zastrzyków? Satysfakcji z ogarnięcia i szybkich reakcji na trudne stresowe sytuacje? Albo i tego, że zamiast słuchać, wystarczy dać tabletkę?... Nie wiem. Może będzie.
Każdy wybór niesie ze sobą utratę tego, co nie wybrane.. To prawdziwie złota myśl mojego ostatniego czasu. ;)

Z pewnością - oddział ogólnopsychiatryczny to świetne doświadczenie. Nie żałuję zmiany z neurologii dziecięcej. Choć kiedyś zatęskniłam za panią Ulą od EEG... ;) I pediatria to też było rewelacyjne, ciekawe doświadczenie. To jednak psychiatria to tak bardzo mój żywioł. Bardzo lubię. I te wszystkie historie, które zobaczyłam... W których mogłam uczestniczyć. Nieustanne zaskakiwanie i zadziwianie, nawet wtedy, gdy myślałam, że już mało co mnie może zdziwić. Męski świat. Ciągłe komplementy i końskie zaloty. Rozczulający panowie. Niesamowite doświadczenia. Mnóstwo praktycznej wiedzy z psychiatrii. Choć przed pracą myślałam, że dużo wiem o psychiatrii - teraz rozumiem, że jeszcze wiele przede mną. Zrozumiałam lepiej ten świat. Poczułam, że to jest to.

Na nowo zachwyciłam się moją pracą. Od nowa i wciąż. No i rozbudziły się moje uśpione zapędy psychologiczne, czego owocem jest decyzja o zmianie oddziału.
Praca z pasją. Coś wspaniałego.. :)



Jeszcze smaczek z ostatnich dni:

- Przypomina mi pani taką panią z W11. (Tu pada imię/nazwisko.)
- Być może. Nie wiem, nie oglądam W11.
- Albo nie, taką jedną z "Trzynastego posterunku"...
- Może. Mogę pana jednak zapewnić, że to nie ja. ;)
Pacjent odwraca się, wychodzi, i jeszcze komentuje:
- Ona też nie ma oczu, i w ogóle...


109. czas zmian i przemyśleń

Sprzątałam po porannym smażeniu naleśników i do głowy przychodziły mi uwalniające myśli. Mózg trawił mnóstwo przeczytanych tekstów. Na http://tumnieboli.comhttp://www.kroliczekdoswiadczalny.plhttps://emocje.pro. Nocami, na dyżurach, i w kuchni, przy śniadaniu. I w czasie, który celowo temu nie poświęcam - a czytam, scrolluję, pochłaniam kolejne inspirujące teksty.
Chcę wszystko.

Wszystkiego mieć się nie da.

Wyluzuj, odpuść - myślę sobie teraz. 
Daj sobie żyć.

Żeby pracować nad zaprzestaniem spóźniania się potrzeba pozwolić sobie na organizację.
Przyszło mi do głowy, że chyba funkcjonuje we mnie takie przekonanie, że organizacja, poukładanie, porządek w sprawach - to zło. To brak spontaniczności i beztroski, które są nadrzędnymi wartościami. Czy ja tak właśnie nie myślę? Nie chcę zabierać się za organizację, bo zrobię się nudna. Wybieram spontaniczność. Nieregularność. Chaos. Zakładam, że czas dostosuje się do mnie. Zdążę zrobić wszystko, co zaplanuję. Albo jak nie wszystko, to to, co zrobić potrzebuję - po prostu zdążę. Nie chcę poświęcać więcej uwagi i czasu na rzeczy, w moim przekonaniu, tego nie warte. Na dojazd. Na pakowanie. Na przygotowywanie. Nie mierzę się z rzeczywistością, nie konfrontuję z realnie przewidywalnym czasem na dane (nudne) czynności, tylko zakładam, że czas dopasuje się do mnie. Co ciekawe - nie dopasowuje się nigdy. A ja się wciąż spóźniam. 

Chodzi mi po głowie, że kiedyś uważałam siebie postrzeganą przez innych za zbyt uporządkowaną. Zorganizowaną. Przewidującą. Niespontaniczną, nudną. Takie zamglone skojarzenia gdzieś z czasów szkolnych. I poszłam w tą spontaniczność. Żeby nie być nudną. Żeby życie nabrało barw. Żeby działo się! I gdzieś noszę w sobie to przekonanie, że organizacja jest bezsensu. Że zabija to, co wartościowe.

Że liczy się efekt, a nie proces.

Kolejne przekonanie to zachłanne dążenie do szczęścia, na maksa wykorzystywanie tego, co tu i teraz - bo kto wie, kiedy zdarzy mi się jakiś wypadek, nadejdzie choroba, koniec świata, tragedia. Wszystko się może zdarzyć i to wszystko się naprawdę ZDARZA. Tego dowiedziałam się pracując na intensywnej terapii. Rzuciłam tę pracę i ruszyłam w podróż autostopem. Wyciskanie życia. Tak mi się wydaje, że to wtedy się zaczęło (?). Zachłanność na dzianie się. Na intensywność doznać. Wielki lęk przed tym, że stracę ciekawie okazje. Nie wykorzystam szans. A ja chcę podróżować! Chcę pisać, fotografować! Być sławna! Mieć pasjonującą, kreatywną, prestiżową pracę! Śpiewać! Nauczać innych, prowadzić wykłady! Być autorytetem! Oprowadzać po wystawach! Znać się na sztuce! Doceniać tu i teraz i być mistrzem uważności! Mieć mnóstwo przyjaciół i brylować w towarzystwie! Od razu stawać się ekspertem w każdej dziedzinie, za jaką się zabiorę! Nie przegapić żadnej okazji na ciekawe, inspirujące wydarzenia i spotkania! To wszystko trzeba robić szybko, naraz, zaraz, bo kto wie, co będzie jutro?

I tak się szarpię.
Tak uciekam w marnowanie czasu. Czytam te blogi, teksty, oglądam hipsterkatoliczkę, słucham wywiadów, przeglądam facebooka i klikam w ciekawe wydarzenia i artykuły. Nasycam się treściami.
To nie jest tak, że to wszystko jest złe. (O tym też czytam w przeróżnych tekstach). 

Ale ja to robię z przekonaniem marnowania czasu. To nie mieści się w planie, który jest napięty i pełen zadań nie do zrealizowania w danym odcinku czasu. Nie planuję czasu na facebooku, czasu na youtube, czasu na czytanie inspirujących treści - tylko robię to uciekając od innych rzeczy, które miałam zaplanowane do zrobienia. (Na przykład teraz miałam spać po nocnym dyżurze...). Uciekam w treści. Chcę ciągle robić coś ciekawego, szkoda mi czasu na zajmowanie się monotonnymi czynnościami - które jednak mam wpisane w plan, a od których uciekam. Łatwo się rozpraszam. Brakuje mi bardzo silnej woli. Chwytam dziesięć srok za ogon jednocześnie. I zakładam, że tak powinnam. Tak trzeba, bo życie jest krótkie! Wszystko na raz.
Chaos.

Świat przeładowany informacjami. Zewsząd bodźce. (O tym też czytałam nie raz). Za dużo!

NIE DA SIĘ ZROBIĆ WSZYSTKIEGO!

Wybór - to zawsze utrata tego, co nie wybrane.
Wybór to rezygnacja.
Ale bez wyborów trudno dążyć do celów, realizować plany, spełniać marzenia...

I kolejne gubiące mnie przekonania - o tym, że zawsze może być lepiej. Jadę rowerem, pięknie świeci poranne słońce, rozglądam się po świecie wokół.. A mogłabym jechać rowerem! Zajmuję się realizacją twórczych potrzeb - a mogłabym wreszcie posprzątać! Realizuję plan - a mogłabym ogarnąć samochód!
Trzeba wybierać. A po wyborze oglądam się za siebie, co zostawiłam niewybrane.
(Właśnie, i stąd też może moje łatwe rozpraszanie się. Pojawiają się kolejne możliwości wyboru, szanse - idę za tym, próbuję. Nie jestem wierna wybranej ścieżce tylko ciągle schodzę na boki).

Nie jest mi z tym dobrze.
Szamoczę się ze swoim wewnętrznym krytykiem. Z roziskrzonymi emocjami budowanymi o niedobre o mnie zdanie o sobie w sobie. 

Potrzebowałam to wszystko wypisać.

Chciałabym odpuścić. Coraz wyraźniej dostrzegam, że taka szarpanina nie prowadzi mnie w dobre miejsca. 
Nie muszę zwiedzić całego świata.
Nie muszę żyć w podróży.
Nie muszę zrealizować wszystkich swoich pomysłów i planów.
Nie muszę kliknąć w każdy ciekawie zapowiadający się link do inspirującego tekstu.
Nie muszę znać się na wszystkim.
Nie muszę spełniać wszystkich oczekiwań wobec mnie.
Nie muszę być na siłę szczęśliwa ciągle i bez przerwy. 
Nie muszę zakładać, że wszystko ma iść po mojej myśli.
Nie muszę wymagać od czasu i całego świata, żeby dostosowywał się do mnie.
Nie muszę być we wszystkim za co się zabieram dobra.
Nie muszę ciągle się krytykować i obwiniać.
Nie muszę mieć na wszystko czas.
Nie muszę porównywać się z innymi.
Nie muszę wiedzieć wszystkiego.
Nie muszę z okna widzieć lasu.
Nie muszę zawsze być w takiej sytuacji, jak lubię.
Nie muszę ulegać swoim zachciankom, chwilowym przyjemnościom.


Mogę popełniać błędy. Wyciągać wnioski z porażek. Iść przed siebie pomimo tego, że daleko mi do doskonałości i do realizacji wszystkich wyobrażeń o samej sobie.

Mogę odpuszczać.
Mogę przestać dążyć do doskonałości.

Chcę realistycznie spojrzeć na świat. Na CZAS. Na to, że NIE DA SIĘ ZROBIĆ WSZYSTKIEGO. I to normalne. 

Po prostu być. Może bardziej jednak dostosować siebie do życia niż życie do siebie?
Cieszyć się tym, co jest.
Akceptować niedoskonałości, z których przecież składa się wszystko wokół.
Uśmiechnąć się do siebie.
Pozwolić sobie być sobą. Po prostu.



c z a s   z m i a n

Wczoraj (no właśnie - spóźniona i w nerwach...) otworzyłam drzwi mieszkania dla panów składających naszą kuchnię. Bardzo skonkretyzowała się więc wizja naszej niedalekiej przeprowadzki.

Zatem: zmiana. 
Bardzo się na nią cieszę. Chcę ogarnąć przestrzeń wokół siebie tak, żeby było dobrze. Praktycznie. I po prostu: ładnie. Minimalistycznie na naszą miarę. Prosto, ale tak, żeby mi się podobało. Z różnymi elementami, które cieszą na co dzień. Po swojemu.
Czekam na to z radością.. :)

I znów: chcę jednocześnie jeździć w góry. Chodzić tu, tam, spotykać się ze wszystkimi, korzystać z życia. I jest niezadowolenie, i poczucie niespełnienia.

A naprawdę chcę: cieszyć się tym, co tu i teraz. Tą przeprowadzką. Tą zmianą. Tym wyczekiwanym przejściem na swoje. Zrobieniem po swojemu. Po naszemu. Nareszcie mieszkanie znów tylko we dwójkę... Tęsknię za tym. Bez skrępowania żeby być u siebie.

I widok z okna przecież wcale nie musi być wymarzony.
Cieszyć się tym, co jest. Chcę bardzo!
Razem z B. tworzyć nasz wspólny dom... :)
Warto!


Kolejna zmiana wraz z nadchodzącą wiosną - praca. Doczekałam się oficjalnej informacji o przeniesienie na oddział, na który chciałam się dostać. I nagle okazało się, że to teraz, zaraz, już - za tydzień! Cieszą mnie miłe słowa od osób z którymi pracuję. Że szkoda że odchodzę. To chyba pierwsza praca, w której zbudowałam prawdziwie dobre (?) relacje z współpracownikami. ;) Kurcze, no, też mi żal stamtąd odchodzić!

Lubię psychiatrię. Teraz zrobiło się tam całkiem fajnie. Zmiany, weszły w życie nowe i lepsze praktyki. Podoba mi się. Pacjenci też teraz w dobrym zestawie. ;)

Zewsząd słyszę głosy zdziwienia i niezrozumienia mojej decyzji zmiany. Ale też słowa, że to dla mnie rozwój. Czy nie o to mi właśnie chodziło? O rozwój.

Czy nie będzie mi jednak brakowało tej adrenaliny? Tego nieprzewidywalnego? Nie wiem, może.
Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję.

Teraz, gdy to już tak blisko, obawiam się. Myślę, czy to dobra decyzja. Żal mi opuszczać te koleżanki, które lubię i te ciągle nowe ekscytujące historie z pierwszych stron portalów informacyjnych. 

Historie. Pomyślałam ostatnio, że to właśnie to, co fascynuje mnie w psychiatrii - ludzkie historie. Ciągle i ciągle zaskakujące. Zadziwiające i zdumiewające. Anegdotki o szaleństwa studentów AGH zupełnie blakną przy historiach choroby moich pacjentów.
Od zawsze ciągnęło mnie do psychiatrii. Zaczynając od "Lotu nad kukułczym gniazdem" i spektakli Teatru Telewizji. Zdecydowanie tematy psychiatryczne były zawsze w ścisłym kręgu moich zainteresowań.

Myślę też, czy ta moja fascynacja jest dobra? 
Póki działam dla dobra pacjenta - wydaje mi się, że tak.
(Obym działała...)

A teraz zmiana. Z ulicy (dosłownie) przyjmowanych najciekawszych przypadków przejdę na zmotywowanych do terapii Młodych Gniewnych. Albo i nie gniewnych, ale mocno skrytych w sobie.

- Czym się zajmujesz w pracy?
- Konteneruję emocje.

Obawiam się trochę tego Freuda. Z jednej strony to wszystko mnie bardzo cieszy, czuję, że to może być powtórka z fascynujących lekcji polskiego w liceum ;) - te symbole, znaczenia, podświadomość, interpretacje, analizowanie. To jest to, do czego mnie ciągnie w sposób wielki też chyba... od zawsze. No i moja praca ściśle związana z rozmową. Na tym się opierająca. To jest przecież dokładnie to, czego chciałam! I obowiązkowe uczestniczenie we wszelkich grupach terapeutycznych - no to przecież moje marzenie niezrealizowane na tym oddziale... 
Z drugiej strony - sam język psychoanalizy ze skoroszytów przeraża. No i nie wiem jak się w tym odnajdę. Czy dam radę. Czy mam ku temu predyspozycje?... 

Mam taką myśl, że, zgodnie z teorią o której przecież pisałam pracę licencjacką ;), to będzie też droga rozwoju dla mnie samej. Na to liczę. 

Ten oddział to legenda dla mnie już od czasów studiów. Coś tam o nim słyszałam i robiło to na mnie wrażenia.
I oto - pracuję w miejscu, którego historią i okolicznościami się zachwycam. Którego klimat mnie fascynuje. Liznęłam prawdziwej, żywej, ekscytującej, ostrej psychiatrii. A za tydzień mam zacząć prace na legendarnym dla mnie oddziale, gdzie pielęgniarki robią czteroletni kurs psychoterapii... 
Czy to nie piękna realizacja marzeń? :) 

Zmiany, dobre zmiany... Wiosno, przychodź śmiało! :)



A w któryś prawdziwie zimowy czwartek były takie piękne chwile zachwytu: rynek nocnie oświetlony, stosunkowo pusty jak na możliwości wieczorne rynku. W końcu jakiś bury styczeń, mróz. Kałuże wśród brukowanych kostek odbijają światło latarni. W roli głównej: muzyka... Saksofonista pod dawnym empikiem. Ubrany jakoś tak trochę reagge, trochę rasta, klimatycznie. Snuł melodie z głębi duszy. Przeszywające do cna. Idealnie wkomponowujące się w ten późny wieczór po śpiewie i końcówce spotkania Pod Jaszczurami "duchowość a psychoterapia". Tak po prostu - pusty rynek, ciemna noc, środek zimy i ten saksofon.
Nie mogłam się nasycić. Nachłonąć tej chwili, tej muzyki serca.
Obezwładniająco zachwycające.

108. walentynkowe refleksje

Nie, żebyśmy obchodzili walentynki.. poza obejrzeniem wieczór wcześniej szalenie wciągającego filmu "Czekając na Joe" przy alkoholowym akompaniamencie, z mojej strony - wiśniowego wina. I kolejnego dnia poranną nocą do pracy obudziłam się bardzo zmęczona... ;)

Walentynki w środę popielcową. To tak zawsze jest? - pytał tydzień temu chłopak z huty.

Dowiedziałam się, że wśród "kibiców" wisły/cracovii nie chodzi o piłkę nożną, tylko o narkotyki. Google podaje informacje z kolejnych lat o rozbiciu gangów narkotykowych pseudokibiców, a pacjent opowiadał, że w wiśle narkotyki są ciekawsze, mocniejsze, a cracovia bardziej dba o małolatów - tylko marihuana, i kokaina - ta z kolei nie jest taka groźna.

Co za świat. Zupełnie inny. Alternatywny świat, który funkcjonuje tuż obok pokazują mi pacjenci.

Walentynki. Tak myślałam sobie o tym, że 15 (!) lat temu to ja wkładałam walentynkową kartkę w rękaw kurtki. Kanarkowej. Przez siatkę w szatni. Twoja K******a. Tyle gwiazdek, ile liter. Nie liczył. Spojrzałam teraz na facebooka. Ten chłopak dalej przypomina siebie sprzed lat ;). Ponoć ma dziecko z jakąś dziewczyną, takie plotki mnie kiedyś doszły. Studiował na ekonomicznym. Chyba dalej kibic piłki nożnej. Zabawne wspomnienia wróciły. "kochasz jeszcze darka?" - co jakiś czas pisał do mnie jego kolega na gadu-gadu. Z przekonaniem odpowiadałam, że tak. W pamiętnikach opisywałam swoje uczucia zakochania, rozpływałam się w swojej romantycznej historii. W maju poszłyśmy oglądać mecz na szkolnym boisku. Poszłam nie niemiecki, bo on też w gimnazjum wybrał ten język jako dodatkowy. Choć już wtedy wolałabym rosyjski...

Myślę, jak wszystko się zmienia. Wczoraj  pacjent o fikcyjnym imieniu i nazwisku rozdawał na kolorowych kartkach imienne walentynki. Dostałam czerwoną. Podpisaną tym fikcyjnym, niedorzecznym imieniem i nazwiskiem. Fascynująca historia, ciekawa jestem, jak to się rozwiąże. Ciepłe uczucia budzi we mnie ten człowiek. Podróżnik. Szedł na nogach, hen. Trudna przeszłość o której nie chce opowiadać. Przyjazne do świata podejście. Pacyfistyczne, powiedziałabym. Właśnie, ta jego hipisowska aura chyba mi się tak podoba. Wolność, ha.
Zaskakująco logiczny w swoich fantazyjnych opowieściach.  
Kim naprawdę jest? Czy to choroba, czy celowo chce zmienić swoją tożsamość?...
Nowe konto na facebooku już ma.
Od innego pacjenta w manii otrzymałam (w spadku po koleżance) czarno-białe zdjęcie znalezione w jakiejś książce. Podpisał się swoim tagiem. Gdyby nie szkolna miłość do chłopaka z szóstej "b" ;), może nie wiedziałabym, co to tag. Grafficiarze.
Koleżanka dostała poradnik dla osób poszukujących pomocy w kryzysach psychicznych z wypisanym na okładce wierszem (?), przechowywanym gdzieś w pamięci pana J. Z dedykacją. Imieniem, nazwiskiem, adresem.
Inna koleżanka podzieliła się z nami rafaello zamiast czerwonych róż (w szpitalnym sklepiku nie sprzedawali).

Kiedyś takie symboliczne gesty były szalenie dla mnie ważne. Jak rzep czepiałam się ich. Rozmyślałam.
Powierzchowność.
Klimatyczność życia.
Już kiedyś mówiłam B., że gdybym jako piętnastolatka spojrzała na siebie, jaka jestem teraz, to chyba by mi się podobało. Chciałabym taka być. Klimatyczna.

Myślę, co teraz się liczy. Zmieniło się z pewnością sporo. 
Liczą się relacje.
Liczy się prawda.
Rozwój.
Bóg, na pewno, tak chcę. Chcę wrócić. Otworzyć się. Poddać Jego woli. Nie trzymać kurczowo życia w swoich rękach.

Chcę budować naszą relację. Razem.

Teraz myślę, że chcę zadbać o kontrolowanie czasu. 
Lepiej planować. Nie poddawać się marnotrawieniu czasu przed komputerem. Na facebooku, czytając kolejne artykuły. Chcę nad tym panować. Być punktualna! Dobrze planować.

Nie zakładać, że świat dostosuje się do mnie.
Wszystkiego nie mogę na siebie brać, wszystkiego nie dam rady zrobić. Zawsze coś za coś. Wybierać, a nie oszukiwać się, że w przedziale czasowym zmieszczą się wszystkie moje plany. Nie zmieszczą. Na co mi te frustracje, żale, spóźnienia, niezrealizowane postanowienia przez złą organizację czasu.

To chcę zmienić. Nad tym pracować.

I ostatnio myślę, że estetyka jednak jest ważna. 
Minimalizm mnie pociąga.
Ale też po prostu - może jednak warto poświęcić czas na to, aby było estetyczne. Bo to cieszy. Przyjemniej żyję się wśród estetyki. Po prostu.

Chyba najwyższy czas skończyć z wmawianiem sobie, że chcę robić tylko rzeczy ważne. Istotne. Na inne brak czasu.
Nie prawda.

Dobrze jest słuchać dobrej muzyki. Ostatnio - często klasycznej. Zaczęło się od dźwięków pianina z widokiem na zimowy staw w parku i łabędzie. Zachwyt i zdumienie tym, że tak można. Muzyka ze spotify, internet w nowej komórce. Słuchawki na uszach i podczas biegu słuchać można nie tylko zgranych konferencji z SWPS, ale i dowolnej muzyki! Niesamowite.. Byłam pod sporym wrażeniem cudów techniki. ;)

Kubki, które lubię. Podpisywanie przypraw. Świeczki. Palące się delikatnie lampki.
Przed nami meblowanie mieszkania... Pomalowaliśmy już ściany - i to wcale nie było takie proste. ;) Powybieraliśmy sprzęty kuchenne - i to zajęło dużo więcej czasu, niż się spodziewałam... Świat pralek. Okapów gdzieś pod sufitem. Wysuwanych z szuflad płyt indukcyjnych. Odbić siebie w czarnych powłokach. Pomieszczeń bez dostępu do słonecznego światła. Sprzętów popsutych już w sklepie. Wnętrz zmywarek, które przypominają dziecięce, badziewne zabawki z plastiku.
Nie był to łatwy czas, to wybieranie sprzętu wśród masowego postarzania produktów...
B. jednak zamówił. Powybierane. Odhaczone. 
Czekamy na kuchnię (fronty już z wybranym (?...) wzorkiem, u lakiernika). I będzie można się przeprowadzać.
W sam raz na nadchodzącą wiosnę... ;)

To jest super!
Myślę o tym, że ważne jest wiele źródeł światła. Nie tylko to górne, ale też lampki, pomniejsze punkty oświetleniowe. Myślę o zdjęciach na ścianach. O kolażu z zeskanowanych starych, rodzinnych zdjęć. O własnej organizacji przestrzeni. O swoich rzeczach tam, gdzie nam pasuje. Czarnej tablicy do zapisywania kredą spraw wszelkich. Miłych pojemniczków na różne rzeczy. Cieszenia się drobnostkami codzienności. Własną estetyką, o którą warto dbać i się nią cieszyć. ;)

Wielki Post rozpoczął się.
Czas na zmiany na lepsze.
Idę pobiegać. ;)



107. znów psychiatryczne zachwyty

Kopiuję zdjęcia z Barcelony do obróbki.
Barcelona. Styczniowy weekend w słonecznym, hiszpańskim mieście. A pacjent "dzień dobry, cześć" w Barcelonie się urodził. Wychował w polskiej dzielnicy, dlatego tak świetnie włada ojczystym językiem. Wszyscy jego bliscy umarli, tylko o śmierci dziadka został zawiadomiony. Teraz wyruszył w podróż, od pięciu dni jest w drodze. Idzie do Barcelony. Chciał przekroczyć Wisłę, i tak się stało, że stanowił zagrożenie dla siebie i innych wędrując po autostradzie. Choć mówili mu, żeby iść po drugiej stronie, nie od drogi. I dlatego trafił tutaj. Choć jest bez potrzeby, to oczywiste.

Bez wątpienia mam ciekawą pracę.
Ten pacjent zauroczył mnie całkowicie, bo do całej swojej historii podróży jeszcze pisał dziennik!...
O takich pacjentach marzyłam. Z fantazją. ;)

Ale serio: to porażające.
Fascynujące, i porażające. Te ich wewnętrzne światy. To odklejenie od rzeczywistości.

Wczoraj znów pokochałam psychiatrię całym sercem. Obserwowanie ich współpracy. Zaangażowania. Pomagania mniej sprawnym. Obserwowanie pacjentów podczas obiadu jest niesamowite.
A jeszcze lepiej - wejść pośród nich. Takie psychologiczne doświadczenie. Niewiele przecież brakuje, żeby usiąść obok i jeść z zielonych, plastikowych talerzy. Te granice są cienkie. I nic nie jest oczywiste. - niby rzecz oczywista, ale wciąż odkrywam na nowo.

Czemu by nie zadawać pytań fundamentalnych?
A czym jest sens życia, panie Marku?
Pieniądze!
Pieniądze są najważniejsze?
Nie, miłość!
A zdrowie?
Najważniejsze.
Zdrowie, miłość, pieniądze. Taka kolejność.
A szczęście?
Szczęście jest gdy się jest z kimś (...) A pani ma męża?
Mam.
I jest dobry?
Dobry jest.
To jest pani szczęśliwa.

Potem jeszcze zajrzał przez drzwi i powiedział:
To jest pani kobietą spełnioną!


Nigdy nie wiesz, co cię w tej pracy spotka.
Są chwile, gdy z kuchennego okna wzdycham do widoku człowieka w samochodzie. On jest na wolności! Jeździ po świecie, widzi różne miejsca, a nie tylko to wnętrze starego, odrapanego budynku.
Który z zewnątrz prezentuje się naprawdę klimatycznie.

Wczoraj jednak zatapiałam się w psychiatrycznych swych zachwytach na nowo.
Nigdy nie wiesz, co cię spotka. Jaki typ ludzi tu poznasz. Czy wszy (pierwszy raz widziałam wesz!) u czarnoskórego (niesamowita jest tak ciemna ludzka skóra...), czy z wolnego wyjścia panowie wrócą z 1,63 promila. Zdziwieni, że przecież są pełnoletni - o co chodzi?! Coraz  to nowsze i zaskakujące historie. "Dzień dobry, cześć!". Z założenia: nic nie dziwi.
Inny świat. Totalnie odjechany.

Miejscowe smaczki. Opowieści o dawnej piekarni na terenie szpitala i najpyszniejszym chlebie. Bułeczki z rodzynkami i kiwi, i pacjenci myśleli, że spleśniały. 
Historie jak nie z tej ziemi.

106. weszliśmy na dach!

W Święto Trzech Króli zrealizowaliśmy moje wielkie marzenie - marzenie, żeby wejść na dach! Dach nowego bloku naszego nowego mieszkania. Zobaczyć jak wygląda świat z najwyższego punktu w najbliższej okolicy. ;) Popatrzeć w dół i dookoła... Wystarczyła drabina do malowania podwieszanego sufitu, wsparcie ramienia B. i międzysąsiedzkiego oddzielenia balkonów. Stopa na najwyższą część balkonowej konstrukcji, ręka na blaszany dach - i myk, jest się u góry. Coś wspaniałego... Radość pełna. Satysfakcja ogromna.
Jaka radocha, że nasz dach do wchodzenia na niego się nadaje... ;) Jest płaski, choć pełen rur i innych cudów, otoczony murkiem. Idealnie.

I całe to cieszenie się nowym mieszkaniem... Podwieszany sufit z założonymi światłami wygląda przepięknie. To taki początek indywidualizacji tego miejsca. ;) Tych trzech pokoi o białych ścianach. Nasze miejsce... Zrobimy po swojemu. Zamieszkamy razem, na swoim. Pomalujemy ściany, zminimalizujemy ilość posiadanych rzeczy. Będziemy zapraszać znajomych i nieznajomych. Żyć w swoim rytmie. Na ścianach wieszać co tylko się chcę. Marzy mi się pasiasty hamak... I całe mnóstwo zdjęć z wypraw. Ściana do malowania kredą. Olbrzymia mapa świata.
Będzie pięknie.
Nasze życie, nasze miejsce.. :)


A po obiedzie w pobliskim a'la barze mlecznym zachodziło słońce. Na czerwono, ogniście, zachwycająco. Tak, jak kiedyś gdy z najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa goniłyśmy z aparatem zachód słońca. Żeby wyłapać, gdzie jest najlepiej widoczny. Wtedy też chyba była zima. Biegałyśmy między trzema wieżowcami, wjeżdżałyśmy to w górę, to gdzieś w dole szukałyśmy najlepszej perspektywy. Było właśnie tak - czerwono, płomiennie, aż do zachłyśnięcia się zachwytem. I teraz z B. biegliśmy, żeby zdążyć zobaczyć ten czerwony ogień na niebie z dachu. Zdążyliśmy na ostatni moment. Bo taki spektakl trwa tylko chwilę. Nie można zachwytu odłożyć "na później". Trzeba gonić tu i teraz, łapać to, co właśnie się odgrywa wśród chmur na zachodzie.
Podziwialiśmy zimowy zachód słońca w czerwonych barwach z dachu. Siedzieliśmy wśród rur, na dachowym przewyższeniu i patrzyliśmy na niebo na zachodzie... Cudownie...


Wspominam błogo czas okołosylwestrowy na końcu świata. Z ciszą, spokojem. Winem i integracją. Owocowym domowym winem sowicie podlane były te chwile swobody, rozluźnienia. Pieprznych żartów, które wtedy niesamowicie bawią. Wspólne bycie razem, trochę w innym świecie. Innym wymiarze. Jak w bańce mydlanej pozostają te wspomnienia wspólnych wieczorów. Skojarzeń, luźno rzucanych spostrzeżeń. To, co się wydaje, a czego nie ma. Że coś niby kiełkowało - ale realnie wyrosnąć nie miało prawa. Może w innym, dużo wcześniejszym czasie, może gdzieś zupełnie indziej. Teraz już nie. Lotne wizje, ulotne zwidy w oparach domowego, owocowego wina. Dobry czas. Zupełny relaks. W głowie totalnie inne sprawy niż na co dzień. Tak dobrze było.


A wieczorem w Święto Trzech Króli rozmowy o podróżach nie kończyły się. W zupełnie nowym gronie. Dzięki kontaktom z umawiania noclegów przy wschodniej ścianie Polski pokonywanej na rowerze. Każdy chciał opowiedzieć swoją historię. Gdzieś w tle PRL-owskie realia starostwa powiatowego w Białej Podlaskiej. Zainteresowania światem na wspaniale równej linii. W Pierwszym Lokalu na Stolarskiej opowieści podróżnicze snuły się, aż skończyć się nie mogły... :)


A wczoraj przepiękne, styczniowe słońce. Na niebieskim niebie ślady po samolotach, białe i rozdmuchane, jak ciastka i wspomnienia z Leskowca sprzed lat. Ale mróz przerósł założenia słoneczne na ten dzień! Problemy z dojazdem, a'la autostop z chłopakiem z przystanku i jego mamą w stronę technikum z popiskiwaniem niezałożonego pasa bezpieczeństwa i disco polo z radia. "- Lekcja już pewnie się zaczęła. - No tak, ale musiałam odebrać węgiel". Jakimś busem dostałam się nareszcie do celu. Tam oczekiwanie, pokrzykiwania z przystanku obok. "No tak, okolica zobowiązuje...". I ruszyłyśmy - na wystawę, która dziś jednak zamknięta... Ale i tak było pięknie. Spacerowałyśmy po stuletnim parku, wśród zabytkowych budynków, o których opowiadałam, co wiem. Słońce świeciło przepięknie. Lubię ten park, to miejsce. Chroniłyśmy się przed mrozem w okołoszpitalnych sklepikach. Urok niepowtarzalny. "Najtańsze drożdżówki, jakie ostatnio jadłam". A pyszne. Rozmyślenia, żywe rozmowy, dyskusje. Dzielenie się swoim światem. Uwielbiam! Głęboko i szczerze. Naturalnie. Tak dobrze! I wykład. Z innego poziomu niż ten, na którym w pracy się obracam. Do tego poziomu aspiruję. To ten poziom ze studiów, a nawet nieco wyżej. Najnowsze badania naukowe warszawskich psychologów. Robiłam zdjęcia slajdów.  Otwierały się nowe przestrzenie. Nowe pojęcia, zupełnie nowe myśli. Zetknięcie się z tak ciekawym i zajmującym światem - który jest, istnieje! Ten świat nie kończy się na troskach pani kuchenkowej i zielonych, plastikowych sztućcach... Można dalej, można więcej. Tam chcę dążyć. ;)


I jeszcze czwartkowy śpiew. Zachwyt wspólnym wydobywaniem z siebie głosu. ;) Tak czysto. Tak pięknie. Uwielbiam śpiewać... :)



105. w blasku księżyca

Ostatniego dnia starego roku biegaliśmy po pustym, odludnym Łupkowie. Po śniegu i przez zamarznięte kałuże. 

Pierwszego dnia nowego roku obudziłam się po pięciu godzinach snu. Wyszłam w topniejący biały świat i za serduszkiem wyciętym w drewnianych drzwiach załatwiłam naglące potrzeby fizjologiczne. W chacie zagotowałam wodę na herbatę w czajniku bez gwizdka i zanurzyłam się w pasiastym hamaku. (Taki hamak do rozwieszenia w pokoju to świetna sprawa! Mocna inspiracja do mieszkania.. :)). Z książką o Wandzie Rutkiewicz. Cały świat jeszcze spał po szaleństwach sylwestrowej nocy, a ja czytałam o dzieciństwie polskiej himalaistki w hamaku w chatce na końcu świata. Za oknami odwilż. W ręku gorący napar z mięty zrywanej przez babcię Diany.  
Tak, jak chciałam. Było bardzo dobrze.
I cały ten czas - pełen prawdziwego odpoczynku, dobrego oderwania. Długie wieczory suto zakrapiane domowym winem z owoców wszelakich i spędzane w przyjacielskim gronie wciągających gier. Naprawdę świetny czas! I czułam się wyśmienicie z uznaniem będąc mistrzem gry w mafię. :)
Dobry, dobry czas! Tego mi było trzeba. Tego widoku z okna - na bezkres zimowego końca świata i nieczynną stację kolejową w Łupkowie.


Wczorajszej i dzisiejszej nocy bardzo mocno świecił księżyc. W pełni. Prosto w okno. Niebieska poświata wypełniała pokój, gdy budziłam się w środku nocy. Mocne światło księżyca. Oświetlone nim łóżko, śpiący B. Spokój nocy. Zachwyty księżycowym blaskiem gdzieś o 3:55.


Wyszłam z pracy przeprowadzić rozmowę i załatwić sprawy. W parku śpiewały ptaki. Echo odwilży z Łupkowa dotarło i tutaj. Przebłyskiwało słońce. Nagie drzewa, przejścia ścieżkami z podmarzniętego błota po leśnej ściółce. Jakoś tak dobrze. Wyjść. Lubię ten teren, tą przestrzeń. Widok gdzieś hen, na Kraków. Wewnętrzne życie stuletniego parku z klimatycznymi budyneczkami sprzed wieku.
Domy wariatów.

Wczoraj szłam  na przystanek z moją imienniczką. Przez ten kobierzyński świat, już po zmroku. Jej podejście martwi mnie, mam obawy, że to się może źle skończyć. Szukając chłopaka wśród pacjentów oddziału psychiatrycznego z całą pewnością może się ośmieszyć, w najlepszym wypadku. No ale cóż, jest jaka jest. Każdy sam wybiera i płaci za swoje wybory. 
Szłyśmy więc na przystanek razem, w ciemnościach styczniowej godziny dziewiętnastej stuletniego parku. Idąc aleją pomiędzy wysokimi, czarnymi drzewami popatrzyłam w górę. Oddech czasu. Niespodziewana chwila poczucia przemijalności świata - i trwania tej właśnie chwili. Coś nieuchwytnego, nie do sprecyzowania w słowach. Pamiętam podobne momenty. Dają taką przestrzeń w sobie. Uczucie, że po prostu - jest, jak jest, i to jest dobre.



I jeszcze jedno:
mam pomysł, żeby dokopać się do swoich pamiętników. Wyznań, zapisków sprzed lat. Przeanalizować - kim byłam? Czego chciałam? Co mnie pchało do wyborów, których dokonywałam? Kim jestem, na podstawie tego, kim byłam?
Zrobić konkretne porządki w domowej piwnicy ;), pozbyć się tego wszystkiego, co zbędne, a poznajdować ślady istnienia samej siebie sprzed lat... ;)

Obraz i rytm muzyki mówią innym językiem / Jakub Julian Ziółkowski

 Nie chcę archiwizować. Chcę tworzyć. Potrzebuję sztuki jak ożywczego głębokiego oddechu. Karmię się kontaktem ze sztuką, nasycam. Twórczoś...