Chcę wszystko.
Wszystkiego mieć się nie da.
Wyluzuj, odpuść - myślę sobie teraz.
Daj sobie żyć.
Żeby pracować nad zaprzestaniem spóźniania się potrzeba pozwolić sobie na organizację.
Przyszło mi do głowy, że chyba funkcjonuje we mnie takie przekonanie, że organizacja, poukładanie, porządek w sprawach - to zło. To brak spontaniczności i beztroski, które są nadrzędnymi wartościami. Czy ja tak właśnie nie myślę? Nie chcę zabierać się za organizację, bo zrobię się nudna. Wybieram spontaniczność. Nieregularność. Chaos. Zakładam, że czas dostosuje się do mnie. Zdążę zrobić wszystko, co zaplanuję. Albo jak nie wszystko, to to, co zrobić potrzebuję - po prostu zdążę. Nie chcę poświęcać więcej uwagi i czasu na rzeczy, w moim przekonaniu, tego nie warte. Na dojazd. Na pakowanie. Na przygotowywanie. Nie mierzę się z rzeczywistością, nie konfrontuję z realnie przewidywalnym czasem na dane (nudne) czynności, tylko zakładam, że czas dopasuje się do mnie. Co ciekawe - nie dopasowuje się nigdy. A ja się wciąż spóźniam.
Chodzi mi po głowie, że kiedyś uważałam siebie postrzeganą przez innych za zbyt uporządkowaną. Zorganizowaną. Przewidującą. Niespontaniczną, nudną. Takie zamglone skojarzenia gdzieś z czasów szkolnych. I poszłam w tą spontaniczność. Żeby nie być nudną. Żeby życie nabrało barw. Żeby działo się! I gdzieś noszę w sobie to przekonanie, że organizacja jest bezsensu. Że zabija to, co wartościowe.
Że liczy się efekt, a nie proces.
A tu "
nagle się okazuje, że chodzi o proces. Bo nic dalej nie będzie, bo przecież efektem życia jest śmierć. Więc żyć i myśleć jak ja, to jakby żyć w obezwładniającym oczekiwaniu na śmierć. Czyli nieżyć. Bo życie z definicji jest procesem, pasmem. Sprzątaniem, gotowaniem, gadaniem, robieniem, nie zrobieniem. Nic tu się kończy, bo te końcowe stadia różnych procesów to tylko malutki procent, wycinek niedokończoności.". Poraził mnie ten tekst. Tak bardzo odnoszący się do mnie.
Kolejne przekonanie to zachłanne dążenie do szczęścia, na maksa wykorzystywanie tego, co tu i teraz - bo kto wie, kiedy zdarzy mi się jakiś wypadek, nadejdzie choroba, koniec świata, tragedia. Wszystko się może zdarzyć i to wszystko się naprawdę ZDARZA. Tego dowiedziałam się pracując na intensywnej terapii. Rzuciłam tę pracę i ruszyłam w podróż autostopem. Wyciskanie życia. Tak mi się wydaje, że to wtedy się zaczęło (?). Zachłanność na dzianie się. Na intensywność doznać. Wielki lęk przed tym, że stracę ciekawie okazje. Nie wykorzystam szans. A ja chcę podróżować! Chcę pisać, fotografować! Być sławna! Mieć pasjonującą, kreatywną, prestiżową pracę! Śpiewać! Nauczać innych, prowadzić wykłady! Być autorytetem! Oprowadzać po wystawach! Znać się na sztuce! Doceniać tu i teraz i być mistrzem uważności! Mieć mnóstwo przyjaciół i brylować w towarzystwie! Od razu stawać się ekspertem w każdej dziedzinie, za jaką się zabiorę! Nie przegapić żadnej okazji na ciekawe, inspirujące wydarzenia i spotkania! To wszystko trzeba robić szybko, naraz, zaraz, bo kto wie, co będzie jutro?
I tak się szarpię.
Tak uciekam w marnowanie czasu. Czytam te blogi, teksty, oglądam hipsterkatoliczkę, słucham wywiadów, przeglądam facebooka i klikam w ciekawe wydarzenia i artykuły. Nasycam się treściami.
To nie jest tak, że to wszystko jest złe. (O tym też czytam w przeróżnych tekstach).
Ale ja to robię z przekonaniem marnowania czasu. To nie mieści się w planie, który jest napięty i pełen zadań nie do zrealizowania w danym odcinku czasu. Nie planuję czasu na facebooku, czasu na youtube, czasu na czytanie inspirujących treści - tylko robię to uciekając od innych rzeczy, które miałam zaplanowane do zrobienia. (Na przykład teraz miałam spać po nocnym dyżurze...). Uciekam w treści. Chcę ciągle robić coś ciekawego, szkoda mi czasu na zajmowanie się monotonnymi czynnościami - które jednak mam wpisane w plan, a od których uciekam. Łatwo się rozpraszam. Brakuje mi bardzo silnej woli. Chwytam dziesięć srok za ogon jednocześnie. I zakładam, że tak powinnam. Tak trzeba, bo życie jest krótkie! Wszystko na raz.
Chaos.
Świat przeładowany informacjami. Zewsząd bodźce. (O tym też czytałam nie raz). Za dużo!
NIE DA SIĘ ZROBIĆ WSZYSTKIEGO!
Wybór - to zawsze utrata tego, co nie wybrane.
Wybór to rezygnacja.
Ale bez wyborów trudno dążyć do celów, realizować plany, spełniać marzenia...
I kolejne gubiące mnie przekonania - o tym, że zawsze może być lepiej. Jadę rowerem, pięknie świeci poranne słońce, rozglądam się po świecie wokół.. A mogłabym jechać rowerem! Zajmuję się realizacją twórczych potrzeb - a mogłabym wreszcie posprzątać! Realizuję plan - a mogłabym ogarnąć samochód!
Trzeba wybierać. A po wyborze oglądam się za siebie, co zostawiłam niewybrane.
(Właśnie, i stąd też może moje łatwe rozpraszanie się. Pojawiają się kolejne możliwości wyboru, szanse - idę za tym, próbuję. Nie jestem wierna wybranej ścieżce tylko ciągle schodzę na boki).
Nie jest mi z tym dobrze.
Szamoczę się ze swoim wewnętrznym krytykiem. Z roziskrzonymi emocjami budowanymi o niedobre o mnie zdanie o sobie w sobie.
Potrzebowałam to wszystko wypisać.
Chciałabym odpuścić. Coraz wyraźniej dostrzegam, że taka szarpanina nie prowadzi mnie w dobre miejsca.
Nie muszę zwiedzić całego świata.
Nie muszę żyć w podróży.
Nie muszę zrealizować wszystkich swoich pomysłów i planów.
Nie muszę kliknąć w każdy ciekawie zapowiadający się link do inspirującego tekstu.
Nie muszę znać się na wszystkim.
Nie muszę spełniać wszystkich oczekiwań wobec mnie.
Nie muszę być na siłę szczęśliwa ciągle i bez przerwy.
Nie muszę zakładać, że wszystko ma iść po mojej myśli.
Nie muszę wymagać od czasu i całego świata, żeby dostosowywał się do mnie.
Nie muszę być we wszystkim za co się zabieram dobra.
Nie muszę ciągle się krytykować i obwiniać.
Nie muszę mieć na wszystko czas.
Nie muszę porównywać się z innymi.
Nie muszę wiedzieć wszystkiego.
Nie muszę z okna widzieć lasu.
Nie muszę zawsze być w takiej sytuacji, jak lubię.
Nie muszę ulegać swoim zachciankom, chwilowym przyjemnościom.
Mogę popełniać błędy. Wyciągać wnioski z porażek. Iść przed siebie pomimo tego, że daleko mi do doskonałości i do realizacji wszystkich wyobrażeń o samej sobie.
Mogę odpuszczać.
Mogę przestać dążyć do doskonałości.
Chcę realistycznie spojrzeć na świat. Na CZAS. Na to, że NIE DA SIĘ ZROBIĆ WSZYSTKIEGO. I to normalne.
Po prostu być. Może bardziej jednak dostosować siebie do życia niż życie do siebie?
Cieszyć się tym, co jest.
Akceptować niedoskonałości, z których przecież składa się wszystko wokół.
Uśmiechnąć się do siebie.
Pozwolić sobie być sobą. Po prostu.
c z a s z m i a n
Wczoraj (no właśnie - spóźniona i w nerwach...) otworzyłam drzwi mieszkania dla panów składających naszą kuchnię. Bardzo skonkretyzowała się więc wizja naszej niedalekiej przeprowadzki.
Zatem: zmiana.
Bardzo się na nią cieszę. Chcę ogarnąć przestrzeń wokół siebie tak, żeby było dobrze. Praktycznie. I po prostu: ładnie. Minimalistycznie na naszą miarę. Prosto, ale tak, żeby mi się podobało. Z różnymi elementami, które cieszą na co dzień. Po swojemu.
Czekam na to z radością.. :)
I znów: chcę jednocześnie jeździć w góry. Chodzić tu, tam, spotykać się ze wszystkimi, korzystać z życia. I jest niezadowolenie, i poczucie niespełnienia.
A naprawdę chcę: cieszyć się tym, co tu i teraz. Tą przeprowadzką. Tą zmianą. Tym wyczekiwanym przejściem na swoje. Zrobieniem po swojemu. Po naszemu. Nareszcie mieszkanie znów tylko we dwójkę... Tęsknię za tym. Bez skrępowania żeby być u siebie.
I widok z okna przecież wcale nie musi być wymarzony.
Cieszyć się tym, co jest. Chcę bardzo!
Razem z B. tworzyć nasz wspólny dom... :)
Warto!
Kolejna zmiana wraz z nadchodzącą wiosną - praca. Doczekałam się oficjalnej informacji o przeniesienie na oddział, na który chciałam się dostać. I nagle okazało się, że to teraz, zaraz, już - za tydzień! Cieszą mnie miłe słowa od osób z którymi pracuję. Że szkoda że odchodzę. To chyba pierwsza praca, w której zbudowałam prawdziwie dobre (?) relacje z współpracownikami. ;) Kurcze, no, też mi żal stamtąd odchodzić!
Lubię psychiatrię. Teraz zrobiło się tam całkiem fajnie. Zmiany, weszły w życie nowe i lepsze praktyki. Podoba mi się. Pacjenci też teraz w dobrym zestawie. ;)
Zewsząd słyszę głosy zdziwienia i niezrozumienia mojej decyzji zmiany. Ale też słowa, że to dla mnie rozwój. Czy nie o to mi właśnie chodziło? O rozwój.
Czy nie będzie mi jednak brakowało tej adrenaliny? Tego nieprzewidywalnego? Nie wiem, może.
Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję.
Teraz, gdy to już tak blisko, obawiam się. Myślę, czy to dobra decyzja. Żal mi opuszczać te koleżanki, które lubię i te ciągle nowe ekscytujące historie z pierwszych stron portalów informacyjnych.
Historie. Pomyślałam ostatnio, że to właśnie to, co fascynuje mnie w psychiatrii - ludzkie historie. Ciągle i ciągle zaskakujące. Zadziwiające i zdumiewające. Anegdotki o szaleństwa studentów AGH zupełnie blakną przy historiach choroby moich pacjentów.
Od zawsze ciągnęło mnie do psychiatrii. Zaczynając od "Lotu nad kukułczym gniazdem" i spektakli Teatru Telewizji. Zdecydowanie tematy psychiatryczne były zawsze w ścisłym kręgu moich zainteresowań.
Myślę też, czy ta moja fascynacja jest dobra?
Póki działam dla dobra pacjenta - wydaje mi się, że tak.
(Obym działała...)
A teraz zmiana. Z ulicy (dosłownie) przyjmowanych najciekawszych przypadków przejdę na zmotywowanych do terapii Młodych Gniewnych. Albo i nie gniewnych, ale mocno skrytych w sobie.
- Czym się zajmujesz w pracy?
- Konteneruję emocje.
Obawiam się trochę tego Freuda. Z jednej strony to wszystko mnie bardzo cieszy, czuję, że to może być powtórka z fascynujących lekcji polskiego w liceum ;) - te symbole, znaczenia, podświadomość, interpretacje, analizowanie. To jest to, do czego mnie ciągnie w sposób wielki też chyba... od zawsze. No i moja praca ściśle związana z rozmową. Na tym się opierająca. To jest przecież dokładnie to, czego chciałam! I obowiązkowe uczestniczenie we wszelkich grupach terapeutycznych - no to przecież moje marzenie niezrealizowane na tym oddziale...
Z drugiej strony - sam język psychoanalizy ze skoroszytów przeraża. No i nie wiem jak się w tym odnajdę. Czy dam radę. Czy mam ku temu predyspozycje?...
Mam taką myśl, że, zgodnie z teorią o której przecież pisałam pracę licencjacką ;), to będzie też droga rozwoju dla mnie samej. Na to liczę.
Ten oddział to legenda dla mnie już od czasów studiów. Coś tam o nim słyszałam i robiło to na mnie wrażenia.
I oto - pracuję w miejscu, którego historią i okolicznościami się zachwycam. Którego klimat mnie fascynuje. Liznęłam prawdziwej, żywej, ekscytującej, ostrej psychiatrii. A za tydzień mam zacząć prace na legendarnym dla mnie oddziale, gdzie pielęgniarki robią czteroletni kurs psychoterapii...
Czy to nie piękna realizacja marzeń? :)
Zmiany, dobre zmiany... Wiosno, przychodź śmiało! :)
A w któryś prawdziwie zimowy czwartek były takie piękne chwile zachwytu: rynek nocnie oświetlony, stosunkowo pusty jak na możliwości wieczorne rynku. W końcu jakiś bury styczeń, mróz. Kałuże wśród brukowanych kostek odbijają światło latarni. W roli głównej: muzyka... Saksofonista pod dawnym empikiem. Ubrany jakoś tak trochę reagge, trochę rasta, klimatycznie. Snuł melodie z głębi duszy. Przeszywające do cna. Idealnie wkomponowujące się w ten późny wieczór po śpiewie i końcówce spotkania Pod Jaszczurami "duchowość a psychoterapia". Tak po prostu - pusty rynek, ciemna noc, środek zimy i ten saksofon.
Nie mogłam się nasycić. Nachłonąć tej chwili, tej muzyki serca.
Obezwładniająco zachwycające.